sobota, 22 października 2011

"Tradycji" stało się zadość

Fot. Krystyna Pączkowska/slaskwroclaw.pl
Zgodnie z oczekiwaniami Śląsk wygrywa we Wrocławiu z Podbeskidziem 1-0 po bramce Celebana. Jednak gdyby nie kiepsko nastawione celowniki "Górali", mecz mógłby zakończyć się zupełnie innym wynikiem.

Śląsk, zespół z aspiracjami sięgającymi mistrzostwa Polski, nie mógł pozwolić sobie na jakąkolwiek stratę punktową z spotkaniu z beniaminkiem z Bielska-Białej. Za to Podbeskidzie jechało do stolicy Dolnego Śląska z nadzieją na zdobycie chociażby jednego punktu, który byłby bardzo ważny w kontekście utrzymania się w lidze. Zupełnie inne cele, spora różnica w doświadczeniu i ograniu w lidze, a mimo to spotkanie było wyrównane i obfitujące w sytuacje strzeleckie dla obu stron.

Po sześciu minutach swą obecność zaakcentowali piłkarze z Bielska, ale uderzenie Dariusza Łatki z rzutu wolnego obronił Marian Kelemen. Kilkanaście minut później pierwszą okazję do bramki miał Śląsk, jednak ani pierwsze uderzenie Sebastiana Mili, ani nawet błyskawiczna poprawka nie znalazły drogi do siatki Richarda Zajac. Co nie udało się wtedy, udało się w 22. minucie. Piłkę z rzutu wolnego wrzucił Mila, ta została za krótko wybita przed pole karne. Dopadł do niej Łukasz Madej, który zdecydował się na uderzenie z powietrza. Ze strzału wyszło podanie do Omara Diaza, ten mocno kopnął futbolówkę wzdłuż bramki bielszczan, a tam czekał już Piotr Celeban. Dla 26-letniego obrońcy to już trzecie trafienie w bieżącym sezonie. Odpowiedź gości była błyskawiczna, ale świetnego podania Sylwestra Patejuka nie potrafił na bramkę zamienić Liran Cohen, który z kilku metrów niepilnowany przestrzelił. Kontrowersyjną, ale słuszną, decyzję prowadzący mecz Dawid Piasecki podjął na dziesięć minut przed zakończeniem pierwszej połowy, kiedy piłka przypadkowo trafiła w rękę znajdującego się w polu karnym Górkiewicza.

W 57. minucie kolejną znakomitą okazję do wyrównania mieli goście. Do piłki dośrodkowanej przez Patejuka dopadł Juraj Dancik, ale jego strzał z czterech metrów obronił instynktownie Kelemen. Kilka minut później popis dał jego kolega po fachu z Podbeskidzia. Przed polem karnym piłkę wymienili szybko Mila z Madejem, ale strzał kapitalną paradą wybronił Zajac. Robert Kasperczyk postawił w tym momencie na jedną kartę - mimo, że na boisku znajdowali się już odpowiedzialni w pełni za ofensywę Cohen i Demjan, on desygnował na plac gry kolejnych napastników. Jednak ani Sikora, ani Ziajka, ani nawet najlepszy strzelec drużyny w poprzednim sezonie Cieśliński nie potrafili trafić do bramki Śląska. Ten ostatni miał ku temu idealną okazję po nieporozumieniu Celebana i Kelemena, ale będąc kilka metrów od praktycznie pustej bramki nie trafił w piłkę w ostatniej minucie doliczonego czasu gry. Śląsk końcówkę meczu zagrał spokojnie, sporadycznie atakując, a najlepsza okazję do podwyższenia wyniku miał Rok Elsner po ładnym kontrataku. Warto odnotować powrót na boisko po długiej przerwie Przemysława Kaźmierczaka. Wysoki pomocnik mógł nawet zdobyć bramkę, ale jego główkę po kornerze wyłapał Zajac.

Sensacji nie było i po raz drugi w ciągu tygodnia Śląsk pokonał Podbeskidzie w stosunku 1-0. Obie drużyny stworzyły dość ciekawe i wyrównane widowisko, ale kto wie jak potoczyłyby się losy meczu gdyby "Górale" byliby bardziej skuteczniejsi pod bramką dolnoślązaków, a wtedy być może pierwsze w historii punkty wydarte Śląskowi we Wrocławiu stałyby się faktem. Doświadczenie oraz ogranie wzięło górę i podopieczni Lenczyka w swym pożegnalnym meczu przy Oporowskiej nie zawiedli kibiców. Następny pojedynek z Lechią rozegrają już na nowym obiekcie, a bielszczan czeka wycieczka do Krakowa na mecz z Wisłą.

via Tylko Piłka

wtorek, 18 października 2011

Podbeskidzie za burtą Pucharu Polski

Fot. K. Dzierżawa/ts.podbeskidzie.pl

Nie będzie powtórki z poprzedniego sezonu, kiedy to piłkarze Podbeskidzia sprawili niemałą sensację awansując do półfinału Pucharu Polski. Pogromcę znaleźli w Śląsku Wrocław, a gola na wagę ćwierćfinału zdobył Johan Voskamp.

Obie jedenastki wybiegły na boisko w mocno zmienionych, w porównaniu do weekendowej kolejki T-Mobile Ekstraklasy, składach. W drużynie z Dolnego Śląska dużym zaskoczeniem był brak w podstawowym składzie Mariana Kelemena, a w ataku miał straszyć osamotniony Johan Voskamp, który w Bełchatowie wszedł dopiero po przerwie. W środku pola brakowało chorego Dariusza Pietrasiaka. Z kolei trener „Górali” Robert Kasperczyk na plac gry od pierwszej minuty desygnował Piotra Malinowskiego i Sławomira Cienciałę, którzy w pojedynku ligowym z Cracovią weszli z ławki, a także nieobecnych w tamtym spotkaniu m.in. Adama Cieślińskiego, Frantiska Metelkę, Ondreja Sourka czy Michała Osińskiego.

Obraz gry w pierwszej połowie przypominał sinusoidę – więcej z gry i lepsze sytuacje mieli goście, ale ich akcje przeplatane były atakami Podbeskidzia, który dotrzymywał kroku wiceliderowi tabeli. Dwie dobre sytuacji wrocławianie mieli już w pierwszych dziesięciu minutach pojedynku, ale ani Ćwielongowi ani Voskampowi nie udało się trafić do siatki Richarda Zajaca. Słowak popisał się szczególnie swoimi umiejętnościami po uderzeniu z dystansu Roka Elsnera, efektownie parując go na rzut rożny. Wygląda na to, że Zajac zdążył już zapomnieć o niezbyt fortunnym początku rundy i jest na dobrej drodze do powrotu do formy z poprzedniego sezonu. Podbeskidzie odpowiedziało dwa razy za pomocą strzałów Ziajki, ale żaden z nich (w drugim przypadku piłkę z linii bramkowej wybił Marek Wasiluk) nie był skuteczny. Warto odnotować, że do siatki Śląska trafił Adama Cieśliński, ale w tej sytuacji sędzia słusznie dopatrzył się spalonego i bramki nie uznał.

O ile pierwsze 45 minut pełne było sytuacji strzeleckich po obu stronach i zwrotów akcji, to drugą odsłonę pojedynku trzeba uznać za co najwyżej średnie widowisko. Mocno zaczęli bielszczanie za sprawą zaskakującego uderzenia Sławomira Cienciały, który oddał niesygnalizowany strzał spod linii bocznej boiska. Piłka jednak nie tylko przeleciał za kołnierz Rafała Gikiewicza, ale także za jego bramkę i kapitan „Górali” musiał obejść się smakiem. Odpowiedź z obozu Śląska przyszła błyskawicznie – niezawodny Sebastian Mila długim podaniem uruchomił , ten zwiódł w polu karnym Bartłomieja Koniecznego i uderzył nad Robertem Zajacem. Błąd w tej sytuacji popełnił defensor Podbeskidzia, który zbyt łatwo dał się oszukać Holendrowi, a ten nie zwykł takich okazji marnować. Realna okazja na podwyższenie wyniku pojawiła się dopiero pod sam koniec spotkania., kiedy po niezłym podaniu wprowadzonego w 73. minucie Łukasza Madera Piotr Ćwielong uderzył z pierwszej piłki na bramkę bielszczan. Strzał na słupek sparował Zajac, który zdążył jeszcze ubiec spieszącego z dobitką Sebastiana Milę. Były zawodnik Austrii Wiedeń także miał swoją sytuację bramkową – próba lobu zakończyła się jednak niepowodzeniem, tak samo jak późniejsze uderzenie Roka Elsnera. Podopieczni Roberta Kasperczyka w tej części gry nie pokazali praktycznie niczego wartościowego i nie zmieniła tego nawet bramka Voskampa i brak perspektywy odrobienia wyniku w rewanżu.

Pierwsza runda pojedynku bielsko-wrocławskiego dla Śląska, który w przebiegu całego spotkania był zespołem lepszym, częściej i groźniej atakującym. Vendettę „Górale” mogą wziąć już w najbliższą sobotę, kiedy obie jedenastki wybiegną na boisko przy Oporowskiej by walczyć o ligowe punkty.

Skrót meczu.

via Tylko Piłka

czwartek, 13 października 2011

Mayer Hawthorne - How Do You Do [2011]

Nie jest łatwo nagrać nową płytę na poziomie poprzedniej, wgniatającej w podłogę i wstrząsającej jednocześnie słuchaczy od Stanów przez Europę po Azję. Na tym zadaniu poległo wielu. A gdy w międzyczasie rezygnuje się ze współpracy z jedną z najlepszych wytwórni w tej branży, której było się niemal flagowym artystą, poziom trudności tej sztuki wzrasta do nieprawdopodobnego wręcz poziomu. Mayer wyzwanie podjął (nie miał wyjścia) i w żadnym wypadku nie poległ.

Doskonale pamiętam jakie wrażenie zrobiło na mnie "A Strange Arrangement" - lekkie, wpadające w ucho utwory umiliły mi nie jedną (i nawet nie dwie) chwile i mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że gdybym w roku 2009 wybierał płytę roku wielce prawdopodobne, że byłby nią właśnie ten album. Nie da się ukryć, że ogromnym plusem tej produkcji był efekt zaskoczenia - garstka osób w ogóle kojarzyła Mayera, a już zwłaszcza mało kto podejrzewał go o predyspozycje do soulu, inspirowanego największymi nazwiskami czarnej muzyki. I właśnie ten element najwyraźniej jawi się na korzyści debiutu, reszta generalnie pozostaje na takim samym wysokim poziomie.

Znowu mamy kawał dobrej muzyki o miłości, nierzadko z dowcipnymi tekstami, podanej na przyjemnych oldschoolowych podkładach. Mayer nie jest może wielkim śpiewakiem, ale brzmi bardzo poprawnie i nie odstrasza. Konwencja i klimat został zachowany, na płycie raczej nie ma gorszych momentów - najstraszniejszym jest chyba próba śpiewania podjęta przez Snoop Dogga w "Can't Stop", z trochę mroczniejszej części albumu. Przebojem w stylu tych z "A Strange Arrangement" może stać się "A Long Time", zabawny storytelling o dwóch mężczyznach z Motor Town, który jeszcze lepiej brzmi na podkładzie od Chromeo. Takich tupajnóżek na "How Do You Do" jest cała masa, na czele z zamykającym  płytę "No Strings", który w internecie pojawił się nieco wcześniej niż cała płyta, dodatkowo w wersji zremixowanej przez legendę hip-hopu DJ Jazzy Jeffa. Spokojnie powirować na parkiecie z piękną niewiastą można także przy "Finally Falling" czy "Hooked". Z kolei nieco zadumy, z chwytaniem się za rękę i czułymi spojrzeniami prosto w oczy, Mayer serwuje nam na sam początek - dobrze wyrecytowane "Get To Know You" wcale nie musi być jedynie wstępem do albumu jakiegoś białasa, może również posłużyć jako pierwszy krok w stronę jakiejś ciekawej relacji damsko-męskiej. Przy odrobinie szczęścia nie skończy się to tak jak w "Walk" (klip w stylu "Mr & Mrs Smith" na dole) i poczujemy to co główny bohater w "You Called Me".

Bo właśnie taka jest ta płyta - pełna emocji, tych przyjemnych i złych, ale mimo wszystko o miłości. O jej różnych aspektach, ale nie podanych w banalny i dosłowny sposób, raczej zabawnie i miło. Nie wiem czy kiedyś Mayera Hawthorna będziemy wymieniać jednym tchem z największymi tuzami czarnej muzyki. Pewny jestem za to, że były DJ Haircut to pewniak jakich mało oraz znak jakości w jednym i nawet jeśli miałbym czekać kolejne 2 lata na następny materiał to czasu nie zmarnuję - na zmianę będę katował "A Strange Arrangement" i "How Do You Do", bo Mayer ma się bardzo dobrze.    

PS Polecam również EP Hawthorna "Impressions", która za darmo można ściągnąć tu!



wtorek, 4 października 2011

Iron Man i Max D zwycięzcami Monster Jam we Wrocławiu

Monstrualne potwory po raz drugi nawiedziły Polskę. Wyposażone w silniki o mocy 1500 KM półciężarówki miażdżyły samochody, wykonywały kilkumetrowe skoki i stawały dęba. Show oglądało około 30 tysięcy ludzi i zapewne żadna z nich nie żałowała przybycia na wrocławski Stadion Miejski, nad którym jeszcze długo będzie unosił się zapach hektolitrów spalonego paliwa.

Do stolicy Dolnego Śląska zjechali najlepsi zawodnicy, na czele z Charlie Paukenem, zasiadającym w legendarnym Grave Diggerze. Walkę z nim podjęło 9 kierowców, w tym jedna kobieta – prowadząca Madusę Debra Micelli. Monstery rywalizowały w dwóch konkurencjach – wyścigu równoległym oraz we freestylu, najbardziej widowiskowej części zawodów. Najszybszy ze wszystkich bestii zasilanych metanolem okazał się Iron Man, prowadzony przez Lee O’Donnela. W finale zwyciężył on o włos z Grave Diggerem. Z opinią o słabości płci pięknej skutecznie walczyła za to Madusa, która w pokonanym polu pozostawiła m.in. Toma Meentsa z Maximum Destruction.

Max D porażkę odbił sobie w drugiej konkurencji, bo to właśnie on zgarnął nagrodę za zwycięstwo w szczególnie wyczekiwanym przez publiczność freestylu, nieznacznie pokonując Grave Diggera. Ikona tego sportu wyjątkowy przejazd zakończyła przed czasem, lądując po jednym ze skoków na dachu. Podobna sztuka "udała" się także dwóm innym truckom, a w przypadku El Toro Loco skutkowało to zgubieniem jednego z jego charakterystycznych rogów wystających z dachu szoferki. Freestyle oceniało znamienite jury w skład którego wchodził piłkarz Śląska Wrocław Przemysław Kaźmierczak, kierowca rajdowy Krzysztof Hołowczyc oraz bokser Tomasz Adamek. Warto wspomnieć, że to właśnie z powodu walki „Górala” z Witalijem Kliczko, także odbywającej się na tym obiekcie, termin Monster Jam przesunął się niemal o miesiąc. Adamek na pewno miło będzie wspominał powrót do tego miejsca, bowiem został on przez publiczność przywitany równie gorąco jak główni bohaterowie dnia. 

Mimo, że same zawody Monsterów zaczynały się po godzinie 16, duża część kibiców pod stadionem zaczęła się pojawiać już kilka godzin wcześniej. Wszystko za sprawa Pit Party, integralnej części imprezy w trakcie której każdy mógł z bliska zobaczyć auta, zrobić sobie zdjęcie lub krótko porozmawiać z  kierowcami. Oprócz Monsterów na fanów czekali także inni uczestnicy wielkiego show których zaprosili organizatorzy i którzy prezentowali swoje umiejętności przed zawodami półciężarówek. Najbardziej widowiskowy okazał się pokaz FMX, ale podobnym aplauzem publiczność nagrodziła także polskiego rajdowca Andiego Mancina, który na płytę boiska wjechał najprawdziwszym samochodem NASCAR (co przypłacił złapaniem gumy) i zawodników wrocławskich klubów – futbolu amerykańskiego Giants i piłkarskiego Śląska. Ogromny hałas wywołał za to najzwyklejszy wózek golfowy, ale wyposażony w… silnik odrzutowy!

Oczywiście nie należy zapominać, że całą imprezę poprzedzało żmudne, zajmujące około tygodnia przygotowania – przy okazji zawodów na płytę boiska wysypuje się kilka tysięcy ton ziemi, do tego dochodzi ustawianie wraków samochodów czy zabezpieczenie miejsca kontenerami. Wrocławskie Monster Jam to w pełni profesjonalna impreza zorganizowana z iście amerykańskim rozmachem, show które od początku do końca trzymało w napięciu i wyzwalało ogromne podkłady adrenaliny. Można być pewnym, że zostanie ona bardzo długo w pamięci kibiców.





Tekst pochodzi z portalu www.freestyle.pl, któremu dziękuję za możliwość bycia na Monster Jam!