czwartek, 25 października 2012

Dokąd idzie Podbeskidzie - po raz drugi

Walka - słowo klucz w obecnej sytuacji Górali
Ostatnie zwycięstwo pod koniec marca, 2 punkty zdobyte w ośmiu meczach, brak trenera i osiągnięte dno tabeli - tak w skrócie można opisać obecnie Podbeskidzie. Co najgorsze, sytuacja wygląda na daleką od opanowanej.

Kasperczyk świętuje awans
Gdy kilka dni temu stało się jasne, że trener Robert Kasperczyk po prawie trzech latach będzie musiał opuścić Podbeskidzie miałem mieszane uczucia. Z jednej strony trudno było wierzyć, że cokolwiek nowego wymyśli trener, którego zespół nosi szarfę najgorszego w kontynentalnej części Europy i który doprowadził do tak kiepskiej sytuacji w tabeli. Z drugiej jednak Kasperczyk już nie raz pokazał, że jest jednym z lepszych, bez cienia przesady, szkoleniowców pracujących w Polsce - kto inny wykrzesałby wszystko co najlepsze ze starych, zapomnianych ligowców (Dariusz Łatka, Bartłomiej Konieczny, Michał Osiński, Maciej Rogalski, Adam Cieśliński), z obcokrajowców pozyskanych za czapkę gruszek (Richard Zajac, Robert Demjan, Matej Nather, Juraj Dancik), kilku względnie młodych wychowanków (Mateusz Sacha, Piotr Koman, Tomasz Górkiewicz) czy zawodników wyszukanych gdzieś w niższych ligach (Sylwester Patejuk) i złożyłby z nich ekipę, która wygrałaby na Legii, na Wiśle i walczyłaby jak równy z równym z Lechem? Potencjał kadrowy Podbeskidzia w momencie awansu do najwyższej ligi oscylował gdzieś na granicy Ekstraklasy i I ligi, a mimo to udało się wywalczyć miejsce w połowie tabeli - w pewnym momencie będąc nawet w okolicach piątego czy szóstego miejsca. Recepta na sukcesy była prosta, oparta na walce, nieustępliwości, charakterze i te cechy miały uzupełniać niedostatki techniczne. Nie do przecenienia był także efekt świeżości beniaminka i casus pierwszego sezonu. To drugie podawałbym jednak pod wątpliwość, bo po świetnym sezonie w Pucharze Polski, gdy drużyna awansowała do półfinału eliminując po drodze m.in. ekstraklasowych Wisłę i Bełchatów naprawdę ciężko było nie znać tej drużyny, ich zalet, wad i podstawowych zasad taktycznych. I za te wszystkie sukcesy czapki z głów dla trenera Kasperczyka, bo jego wkład w nie jest nie do przecenienia.

Po zwolnieniu w takiej sytuacji jasne jest, że nowy szkoleniowiec ma za zadanie nic innego jak wyciągnąć drużyną spod kreski, co jak na razie powierzono Andrzejowi Wyrobie, dotychczasowemu drugiemu trenerowi. Ciężko ocenić tę nominację, zwłaszcza że ma być z założenia tymczasowa, ale moim zdaniem nawet gdyby Wyroba miał prowadzić drużynę na stałe, jest to lepsza decyzja niż zatrudnienie np. Czesława Michniewicza czy, nie daj Boże, Tomasza Kafarskiego - jedynym logicznym rozwiązaniem byłoby sięgnięcie po Michał Probierza, trenera zaprawionego w bojach, utalentowanego i mającego coś do udowodnienia po klapie z Wisłą Kraków. Nie można jednak zapominać, że...

Z pustego i Salomon nie naleje

Kamil Adamek - najjaśniejszy punkt drużyny
Nawet najlepszy trener (co właściwie potwierdza osoba Kasperczyka) nie jest w stanie na dłuższą metę zrobić wyników mając do dyspozycji słaby skład. Nie okłamujmy się, takim obecnie dysponuje Podbeskidzie na tle reszty ligowej stawki i nie ma różnicy czy porównujemy z górną półką czy dolnymi rejonami tabeli. Popełnione w letnim okienku transfery to kuriozum - oczywiście pozyskiwanie zawodników z niższych lig jest wielce chwalebne, jednak na tym nie należało poprzestawać. Z tych kilku transferów jak na razie broni się (i to jak!) Kamil Adamek, człowiek z okręgówki i kolejny z klucza młody-lokalny-szybki-mały do wypuszczenia w Polskę z Bielska (vide Tomasz Moskała, Adrian Sikora, Krzysztof Chrapek), reszta jest jedynie tłem dla przeciwników. Dwa ostatnie transfery, czyli Dariusz Pietrasiak i hit w postaci Ireneusza Jelenia, to działanie nieco po omacku i duże ryzyko. Obaj mogą odpalić i pchnąć zespół do przodu, ale równie dobrze mogą być to niewypały, bo na dzień dzisiejszy nie za bardzo wiadomo jak oboje się prezentują. Pewnym jest za to, że Pietrasiak w swojej normalnej formie to czołowy ligowy obrońca, a Jeleń, nawet gdyby prezentował połowę swych umiejętności znanych z Ligue 1, i tak zjada na śniadanie większość naszych ligowców. Stara gwardia, czyli zawodnicy którzy pozostali w klubie po zeszłym sezonie, to jak na razie w większości cienie zawodników sprzed roku, wyłączając obu bramkarzy, Marka Sokołowskiego, Dariusz Łatkę i Roberta Demjana. Do nich nie można mieć żalu, co innego do pozostałych - Juraj Dancik w zespole jest już chyba tylko z powodu zasług, zupełnie zagubili się Piotr Malinowski i Sławomir Cienciała, Piotr Koman wrócił do swojej "normalnej" formy, niewidoczny jest Sebastian Ziajka, a Matej Nather już nie jest skałą nie do przejścia. W obronie widoczny jest brak Bartłomieja Koniecznego, w pomocy nikt już nie szarpie jak Sylwester Patejuk, a w ataku brakuje po prostu pomysłu - długa piłka na Demjana nie jest już sposobem. Najgorsze jednak, że drużyna nie wyróżnia się już tym, do czego kibiców przyzwyczaiła rok temu - do walki z góralskim charakterem, do ostatniej minuty, ale niezwykle czystej i szlachetnej, bo mówimy o drużynie, która w jeden weekend przegrywa 0-6, by kilka tygodni później wygrać na Łazienkowskiej, a na koniec sezonu zgarnia tytuł Fair Play. W obecnym sezonie w kilku meczach to Podbeskidzie pierwsze strzelało bramkę, a mimo to nie udawało się dowieźć zwycięstwa do końca. Niektórzy doszukują się w tym przypadku błędu samego Kasperczyka, który miał źle przygotować drużynę do rozgrywek i ta traci szybko traci siły. Ponadto zespół wyróżnia się na tle ligowej stawki niezwykle toporną grą i żenująco słabą techniką użytkową - taki Bełchatów, który w ostatniej kolejce zwyciężył z Góralami i zamienił się miejscami w tabeli gra piłkę o poziom lepszą.

Grać na całego i walczyć do upadłego

Czy ktoś w ogóle pamięta takie hasło?
Jeśli ten zespół nie dostanie kopa wraz z przyjściem Jelenia lub nowego, charyzmatycznego trenera i nie zdobędzie kilku punktów do końca tej rundy, to w Bielsku będą dwa wyjścia, przy czym jedno gorsze od drugiego. Można albo wzorem podupadającej Odry Wodzisław kilka lat temu rozciągnąć do granic możliwości budżet i pościągać na ostatnią chwilę kilku dobrych zawodników z karta w ręku i uratować ligę rzutem na taśmę (Odrze akurat brakło punktu do utrzymania się) lub dać sobie spokój i budować zespół z myślą o nadchodzącym sezonie 2013/14 - spędzonym już klasę niżej. Wszak nie jest wstydem spaść z ligi, ważne żeby się podnieść, żeby nieobecność trwała jak najkrócej i pójść bardziej w stronę spokojnie budowanego Piasta niż Radomska czy Szczakowianki o których nikt już nie pamięta.            



środa, 17 października 2012

Okoliczny Element - Kosze zerwane [2012]


Ninja to taki gość, który pojawia się znienacka i robi swoje. W przypadku nowego albumu i zarazem pierwszego legalnego Okolicznego Elementu jest identycznie - nic nie zapowiadało tak dobrej płyty.

Wypuszczone przedpremierowo single zwiastowały regres formy Nin-Jah (tego z Okolicznego, nie wojownika) i Mejdeja, szczególnie w warstwie lirycznej. Jeden z drugim internauta zwiastował zza ekranu upadek Okolicznego i zjadanie własnego ogona - to, co było głównym atutem zespołu stało się trochę karykaturalne i nie do przyjęcia. Formuła melanżowa wydawała się wyczerpana, w dodatku premiera zaplanowana na chłodny październik nie pasowała do luźnego klimatu Okolicznego Elementu. Co mądrzejsi jako powód takiego stanu rzeczy wskazywali wejście na legalną ścieżkę i dostosowanie się do wymagań wytwórni Step.

Jednak to, co miało być końcem Okolicznego, stało się tak naprawdę drugim oddechem zespołu i w żaden sposób nie została zachwiana tożsamość grupy. Na "Koszach zerwanych" dobrze zostały wyważone poważne tematy z radosnymi i luźnymi, ale wciąż wszystko jest nawinięte w specyficznym klimacie Okolicznego. Mimo że Nin-Jah i Mejdej to rapersko mocna klasa średnia na polskim rynku, nie można im odmówić talentu do pisania fajnych i ciekawych tekstów, autentyczności i ucha do przyjemnych refrenów z vibem. Na dłuższą metę irytować może jednak ilość porównań i nawiązań, w szczególności do wcześniejszego dorobku zespołu, dość łatwych do wychwycenia i nieco jednostajne flow obu reprezentantów Opola.

Tak samo jak w przypadku poprzednich dwóch albumów, tak samo "Kosze zerwane" mają świetną warstwę muzyczną. Zarówno Mejdej, jak i Urbek zrobili tu kawał dobrej roboty - pierwszy wygrał hip-hop podkładem do "Szczęścia", drugi do "Zasad i kwasów". Z gościnnych zwrotek godna uwagi jest szczególnie Emilia w "Tysiące snów" i ewentualnie stary dobry Renault w "W witrynach zakupy", gdzie refren akurat fajnie został nawiązany do klasyki Wu-Tang Clan. Średnio wypadli Ras z Te-Trisem, a zupełnym nieporozumieniem jest obecność DJ BRK - człowieka, który powinien poprzestać na robieniu beatów, ewentualnie zbijaniu kasy na gimbusach z Grubsonem. Szufla, którego obecność jak na każdym materiale OE trudno zdefiniować, bo ni to członek zespołu z jedną zwrotką, ni gość, trzyma swój poziom i chronicznie powoduje uśmiech na twarzy - jakby ktoś szukał 100% Okolicznego i klimatu z "Balsam party" to odsyłam do kawałka właśnie z Szuflą.

Podsumowując, pewnie będzie to jedno z większych zaskoczeń w tym roku. Wbrew pozorom to płyta spójna i choć momentami mocno kontrastująca, to wciąż pod jednym mianownikiem i podążająca w jednym kierunku. "Kosze zerwane", które miały być wielkim zawodem i zdawały się nadawać na maksymalnie jeden odsłuch z obowiązku, stał się solidnym kandydatem do listy najlepszych pozycji w roku 2012. Może nie będą atakować najwyższych pozycji, ale z pewnością umilą swym letnim klimatem niejeden zimny jesienny wieczór.    

Tu posłuchasz "Koszy zerwanych", a poczytać o zeszłorocznych "Schodach donikąd" możesz tu.



PS. Jeśli jesteś skejtem słuchaj tylko tego #16: Opole

środa, 10 października 2012

Jeśli jesteś skejtem słuchaj tylko tego #16: Opole


Opole stolicą polskiej muzyki jest i basta. Myśląc Opole widzimy amfiteatr, z charakterystyczną więżą w tle, a na scenie gwiazdy muzyki - te z panteonu, te drugoligowe, czy wreszcie te dopiero stojące u progu kariery. Równocześnie jednak gdy renoma odbywającego się tam praktycznie nieprzerwanie od 1963 roku Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej stopniowo podupadała, aż stał się on nie festiwalem najlepszej polskiej muzyki, a koncertem zblazowanych muzyków i ostatnią szansą dla stetryczałych peerelowskich gwiazdeczek, to opolski rap wyrabiał sobie markę. Dla młodych Opole to powoli nie była już Rodowicz i Steczkowska, a Dinal czy Okoliczny Element, których nie łączyło tylko miejsce zamieszkania, ale także wyluzowany, nie do podrobienia styl, idący dodatkowo w parze z techniką. I nie zmieni tego nawet fakt, że rapowe Opole zaliczyło ostatnio spory regres, w dodatku na opinie wpływa miejscowa wytwórnia Step Records, której target oscyluje w granicach wczesnego gimnazjum.

Ten przydługi post będzie swoistym hołdem i pożegnaniem się z tym miastem, w którym przyszło mi spędzić trzy lata - przykrym wnioskiem z wyprowadzki jest fakt, że zamieniwszy 120 tysięczne miasto na ponad sześć razy większe, równocześnie wyjechałem na istną rapową pustynię. #kraków

PS. Oczywiście braknie tu komuś Jareckiego, ale łagodnie rzecz ujmując - "nie przekonuje mnie". East West Rockers też celowo pominięte, nie pasuje do koncepcji.

1. Dinal - W strefie jarania i w strefie rymowania



Absolutny klasyk, najważniejsza dla mnie płyta obok "Na legalu?", taka, którą znam na pamięć i podśpiewuję za każdym razem jak leci, a gdybym był Mesem to bym sobie wydziabał okładkę zamiast "Dark Side Of The Moon". Dinal wygrał nią rap, jest tu wszystko czego można oczekiwać od płyty i jest to najlepsza definicja luźnego opolskiego stylu. Chociaż chłopaki podkreślają, że "ma być fajnie, bo trudno" i porównaniami, metaforami i nawiązaniami sypią non stop (dowód), to tematycznie nie jest nudno - storytelling, kawałki o miłości, o zdrowym odżywianiu, stylowe bragga. Bardzo szkoda, że wydane w 2006 "WSJIWSR" to ostatnia płyta Wankeja i spółki. Każdy z nich poszedł w inną stronę (Wankej - naukowiec w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Opolskiego, coś tam chce nagrać ale nie wychodzi; Mejdej - Okoliczny Element; Urb - didżejska banda Gram-O-Phonics; Karol - nie wiem, chyba skończył z muzyką na dobre), ale i tak do zobaczenia w lepszych czasach. "WSJIWSR" ma także wersję z remixami zatytułowaną "Zagubione indeksy (Indeksy i rarytasy)" - polecam szczególnie "Modę na sos".

2. Dinal - Kaseta demonstracyjna



Trzy lata przed wydaniem "WSJIWSR" na nielegalnym rynku pojawiła się "Kaseta demonstracyjna" - winyl wydany własnym sumptem, z zajawki. Minęło 9 lat od premiery, a ona wciąż się nie nudzi i zaskakuje świeżością. W związku z wydaniem "Kasety..." miał miejsce pewnie jedyny kontakt opolskiej grupy z telewizją, kiedy to do programu MTV zaprosił ich O.S.T.R i tym samym chłopaki poszli śladem Madame Tussauds. Wypadli uroczo, polecam część pierwszą, z boku będzie druga.

3. Chuck D Fresh - Chuck D. Fresh



2001, spada na miasto bomba - Chuck D Fresh nowa płyta. W rolę tytułowego Chucka aka Miałem Każdą wcielił się Karol z Dinala, który na płytę zaprosił całą śmietankę opolskiej sceny. Najciekawsze, że płyta robiona jest dla żartów, a słusznie ktoś zauważa, że i tak ma najlepsze melodie i buja sakramencko.

4. Da Mastaz - Beatz on da streetz



Najbardziej amerykańska z polskich płyt, równocześnie wyśmiewająca cały hip-hop. Prawdziwe opowieści z osiedlowych uliczek, z suki, o ciuchach, dragach, deskorolce, r*chaniu biczys, nawet Ś.P. drukowany Ślizg się pojawia. Jedna piosenka zjada "Beatz on da streetz" cały Swag Jak Skurwysyn (prócz Zioła).

5. Monitor FM - Monitor fucks monitor 



Słuchając tego chcesz być ich funflem, razem jechać nad wodę maluchem lub bryką Jacka starego, ścigać się escortem lub skodą i robić murki na rolkach-demolkach. Płyta ma także walor edukacyjny - nie musisz brać marychy, żeby być odlotowy, nie pal trawki, bo się udusić możesz, a w lesie gaś ognisko - hitem tego kawałka jest także śpiew Wankeja, nie polecam słuchać głośno.

6. Monitor FM - Monitor ist zuruck



Monitor jest z powrotem, ale w gorszej formie i tym razem prosto z Westfalii (falii). Nie zmienia to jednak faktu, że to i tak TOP 10 niemieckiego rapu, z własną półką w Empiku o furach i tuningu audików. Niemiecka mniejszość narodowa, której pełno w tych rejonach, powinna być dumna.

7. Okoliczny Element - Pierwsza rozgrzewkowa



Debiutancki nielegal Okolicznego Elementu, czyli Nin-Jah i Mejdeja, to jedyna płyta nagrana na poważnie, która zbliżyła się chociaż trochę do poziomu Dinala. "Pierwsza rozgrzewkowa" to obowiązkowy materiał na każde lato, bo chociaż do raperów można mieć trochę zażaleń, to do klimatu nigdy. Płytę dopełnia klip nagrany na kultowych opolskich miejscówkach - pl. Teatralny, boisko na WSP, sklep Jeżyk, kamionka na 1 maja.

8. Okoliczny Element - Schody donikąd



Druga płyta Okolicznego to podtrzymanie klimatu i poziomu z debiutu - więcej w tym miejscu.

9. Wiadroskład - The Giecikowe



"The Giecikowe" to tak naprawdę mniej poważna zaprawa przed Okolicznym. Tematyka około-imprezowa, wiadrowo-balsamowa. Jest też ciekawy cover "Ty" z drugiego Dinala, pochwała sportu i śmiechy z polskiej sceny. Drugi, tegoroczny Wiadroskład, nie jest warty wielkiej uwagi więc omijam, jakby ktoś uwierzył to niech sprawdzi sobie tu.

10. SMA - 83



Ta płyta to dobry materiał jak na warunki nielegali, ale ledwie średnia na warunki opolskie. SMA nie jest jakimś super raperem, produkcje nie są wybitne, ale słucha się tego przyjemnie, a już zwłaszcza singla.

11. Mocne Wersy - Miejski syf



Szczub to oficjalnie jeden z najbardziej denerwujących polskich raperów - Reno-hustler-swagger wannabe w jednym. Kosa podrzucił fajne podkłady i powinien zdecydowanie pozostać przy tym i mikrofon oddać SMA. Ten z kolei na swoim stałym, solidnym, ale bez fajerwerków poziomie z "83". Mocnych wersów tam w każdym razie nie uświadczysz, ale da się przesłuchać, chociaż nie mogę oprzeć się wrażeniu, że to materiał dla gimbusów ze Stepu, którzy chcą nieco odetchnąć od ulicy.

12. Various Artists, czyli lepsze i gorsze, ale opolskie

Inne polecane kawałki made in Oppeln lub gościnne -

Dinal - Czuję się klawo feat. Lilu)
Dinal - Palić i grabić
Dinal - Program 2
Dinal - Top Secret
DizkretPraktik - Braggadacio feat. Majkel, Wankej, Pjus
Lech Roch Pawlak - Na rowerze samochodem
Lilu - Nie Ma Drugiej Takiej feat. Pan Wankz)
Łona, Duże Pe, Dizkret, 2cztery7, Blef, Wankej - Znasz mnie
Potentat - Miasto/Zadbaj o swą godność
Ruffsoundz & Pan Wankz - Mark4
The Pryzmats - Dobry kot feat. Stasiak, Pan Wankz, DJ Ike
The Winkelz - Mała nadzieja
Wiadromix
Zkibwoy & DJ Ader - Skandale feat. Pan Wanxxx)
Zyg-Zak - Walcz...feat. Pan Wankz

I na koniec, przecież nazwa nie wzięła się znikąd, opolski raper na brzeskich bitach.



sobota, 29 września 2012

Jesteś Bogiem

Dasz radę, Pietrek

Jako przykładny hip-hopowiec nie mogłem odpuścić sobie obejrzenia w kinie"Jesteś Bogiem". To na pewno dobry film, pytanie tylko, ile w tej ocenie zasługi uruchomionych w głowie zakurzonych wspomnień z czasów dzieciństwa i pierwszych kontaktów z rapem, nieodłącznie kojarzonych przez moje pokolenie z Paktofoniką.

Nie ma sensu długo rozwodzić się nad samym zespołem, jego muzyką czy poziomem raperów. Nie można zaprzeczyć, że Magik miał nie lada talent do pisania tekstów, Fokus zachował do teraz świetne flow i unikatowy głos, a Rahim wyraźnie odstawał od nich - przykładem jego zwrotka w "Jestem Bogiem", po której bolą nie tylko uszy, ale i cała głowa od nadmiaru banalnych i bezsensownych rymów. Większego celu nie będzie miała także próba przełożenia "Kinematografii" na obecne czasy, bo o ile treść jest w porządku, to forma jej przedstawienia pozostawia sporo do życzenia. To płyta to absolutny TOP tamtych czasów i niech tak pozostanie, gdyby wyszła ona dziś  przeszłaby pewnie bez większego echa. Tego się jednak nigdy nie dowiemy, tak samo jak nie jesteśmy w stanie sprawdzić, co byłoby z zespołem, gdyby jej lider nie wyskoczył z okna swego katowickiego mieszkania. Nie ma co zaprzeczać, że głównym powodem mitologizowania PFK i Magika jest właśnie jego tragiczna śmierć, tak samo jak dzieje się to w przypadku śmierci innych gwiazd, z którymi fani oddają się radosnej nekrofili artystycznej i uważają za bożków. Historia Piotra Łuszcza i jego zespołu była na tyle interesująca i chwytliwa, że chyba nikogo nie dziwi, że postanowiona ją zekranizować.

Udało się to Leszkowi Dawidowi bardzo sprawnie. Film jest naprawdę bardzo dobrze nakręcony, scena z rapowaniem Magika na klatce przejdzie pewnie do klasyki polskiej, nomen omen, kinematografii. Świetnie zagrali aktorzy i to zarówno ci najważniejsi, czyli członkowie Paktofoniki, ale i ci drugoplanowi - Gustaw czy Kozak. Filmowi raperzy doskonale poradzili sobie z nie takim przecież prostym rapowaniem, momentami widz mógł zatracić, kto tak naprawdę rymuje - aktor czy raper z PFK. Paradoksalnie największą wadą filmu jest fabuła, przeciąganie jednych wątków, a olanie drugich. Trudno powiedzieć o czym jest film, bo nie jest to dokument o Paktofonice, nie film biograficzny o Magiku, nie zaszufladkowałbym go także jako zwykły film fabularny - mimo wszystko jest tu bardzo dużo wątków prawdziwych, które są jednak pomieszane z totalną fikcją. Nie jest o zespole, o chorobie Magika, o problemach młodzieży, o rzeczywistości schyłku lat 90-tych. Było zbyt dużo wątków i dlatego żaden z nich nie został tak naprawdę opowiedziany od A do Z, mamy za to chaos i niezdecydowanie.

Ważniejsze dla mnie jednak było to, co widziałem w tle. I tak przecież wiedziałem mniej więcej co będzie się  w filmie działo, że Magik skoczy, a zespół się rozpadnie, za to z wielką przyjemnością oglądałem całą "scenografię". Doskonale pamiętam czasy przegrywania kaset (sam miałem "Kinematografię" przegraną), walkmanów, baggów, nieoryginalnych koszulek piłkarskich w których grało się na pseudoboiskach, dyskietek, wszechobecnych polonezów z koralikami na siedzeniach, słuchawek, które gdy się zepsuły to lutował ojciec, a nie kupowało się nowe RÓŻOWE. Aż wreszcie muzyki tamtych czasów, z których najbardziej pamiętam m.in. Paktofonikę. Patrzę na ten film trochę jak na powrót do dzieciństwa i początków fascynacji rapem, kiedy każdy znał to na pamięć i oglądał VIVĘ tak długo, żeby się doczekać w końcu na klip do "Chwil ulotnych" lub "Jestem Bogiem". Druga sprawa, że irytujące jest to, co dzieje się obecnie wokół Magika, ten świat stworzony przez jego nastoletnich psychofanów, dla których rap kończy się na PFK i K44, denerwujący jest ten cały hajp, książki, ciuchy, podwyżki ceny płyty zaraz przed premierą filmu - co i tak nie przeszkodziło wdrapać się jej na czołowe miejsca bestsellerów. Z tego powodu cała "sprawa" Magika zaczyna się robić groteskowa.

Ważne jednak, żeby, parafrazując klasyk, minusy nie przysłoniły nam plusów, bo tych jest jednak więcej. Nawet gdy dojdziemy do wniosku, że gdyby nie był to film o Magiku i Paktofonice, to w kinie byśmy się nie zjawili albo w najlepszym wypadku zasnęlibyśmy po setnym wykręcaniu telefonu bohatera do dziewczyny.

sobota, 11 sierpnia 2012

Wizja Lokalna: BIELSKO-BIAŁA

Jakiś czas temu Polskę zalała fala projektu Wizja Lokalna - kolejne miasta, począwszy od Warszawy, prezentowały swoją scenę w jednym klipie i często wyglądało to groteskowo. Od niedawna także moje Bielsko ma swój klip i najbardziej cieszy fakt, że miejsce na blogu poświęcam jej nie z powodu wrodzonego lokalnego skądinąd patriotyzmu, ale po prostu na to zasługuje swym poziomem.

Przyznaję się bez bicia, że bielskiej sceny nie śledzę i co najwyżej ograniczam się do sprawdzenia promomixa lub singli, które zwykle totalnie mi nie podchodzą i zastanawiam się czy to promo czy prowo. Zawsze zazdrościłem innym miastom raperskich perełek i nie mogłem zrozumieć dlaczego w prawie 200 tysięcznym mieście nie znajdzie się żaden dobry raper, a np. z takiego Opola jest ich na pęczki. Czarę goryczy przelał The Pryzmats, jedna z lepszych obecnie hip-hopowych grup, która ma jeden wielki minus - jest z Żywca. Nowych twarzy z Bielska nie znam, kojarzę poszczególne osoby siedzące w tym kilka lat, ale często niekoniecznie z rapowania, bo np. z korytarza liceum jak W.E.N.A i pewnie gdzieś w czeluściach starego komputera znalazłbym jakieś kompromitujące nagrania Uszera czy Ziemasa. Bielska Wizja pokazała jednak, że ci co mieli zaliczyć progres to weszli na wyższy poziom, a dodatkowo pojawiło się trochę dobrych kotów (jak w The Pryzmats, skojarz follow-up) i wszystko się kręci.

Przede wszystkim jest bardzo świeżo - raczej każdy raper zgodnie z obowiązującymi trendami łamie sobie język na wielokrotnych i leci z przyzwoitym flow. Zdarzają się dobre punche i porównania, chociaż czasami mam wrażenie, że to przerost formy na treścią i dla się wyłapać zwykłe rymy dla rymów. Dodając do tego bardzo fajny podkład mamy jedną z moim zdaniem lepszych Wizji Lokalnych, mimo że występują w niej praktycznie no-name'y, w szoku (w szoku). Nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że chłopaki lepiej wyglądają w kolektywie, aniżeli każdy z osobna. Brakuje może kilku osób z czasów, gdy żywo byłem bielskim podziemiem zainteresowany, ale teraz nie wiem nawet czy oni jeszcze nagrywają.

W każdym razie jest dobrze, a nawet lepiej, wróże sporo szumu wokół tej Wizji Lokalnej, bo widzę, że nie tylko mi podeszła i dużą przyjemność sprawi mi pokazanie tego światu. Występują - Uszer, LU, Putek, ADK (wszyscy Zdolne Przedmieście), Beeres (Swag jak skurwysyn), Młody, Wicher, Ziemas, Staf.



piątek, 3 sierpnia 2012

Alfabet Euro 2012 cz. II

Druga część, pyk pyk.

L jak Lato Grzegorz - król polskiego futbolu zapowiedział przed Euro, że w przypadku gdy Polska z grupy nie wyjdzie, on zwolni fotel prezesa PZPN. O ile reprezentacja z pierwszej części zdania wywiązała się koncertowo, tak Lato już niekoniecznie. Żal patrzeć, jak kolejny wielki polski piłkarz z najlepszej w historii ery polskiego futbolu, stacza się po równi pochyłej. Za niedługo nikt już nie będzie pamiętał jego goli czy tytułu króla strzelców Mistrzostw Świata w 1974 roku, za to doskonale znane będą jego wpadki i klęski. Już naprawdę abstrahując od sposobu prowadzenia Związku, to sama jego postać dziś jest groteskowa - życzenia czytane z kartki, wygłupy przed kamerą sprawiają, że chyba każdy kibic mający w sercu dobro polskiej piłki tęskno wyczekuje następnych wyborów na szefa PZPN.

Styl amerykański
M jak Miss Euro - od zakończenia turnieju minął miesiąc, doniesienia na temat Euro powoli cichną, a ona wciąż wraca jak bumerang - okrzyknięta Miss Euro Natalia Siwiec. Modelka w Kołobrzegu na Sunrise Festival, modelka w Warszawie na koncercie Madonny, modelka gdzieś tam i jeszcze gdzieś. W międzyczasie sesje w Playboyu i pewnie setki ustawianych zdjęć, wywiadów i artykułów. Ktoś niezorientowany w temacie mógłby myśleć, że brunetka z Boguszowa-Gorców właśnie teraz się objawiła, gdy ktoś jej zrobił zdjęcie na Stadionie Narodowym. Nic bardziej mylnego, bo jest to jej drugie podejście i po raz kolejny wybrała sobie drogę do sławy wiodącą przez stadion. Kilka lat temu Natalia Siwiec pojawiła się u boku będącego wtedy u szczytu kariery piłkarza Wisły Kraków Damiana Gorawskiego, by później nawet wyjechać z nim do Moskwy, kiedy ten postanowił za grube miliony przywdziewać strój FK. Później ich drogi się rozeszły, tak samo jak rozjechała się kariera Gory - obecnie bezrobotnego. Wracając do sedna, pomysł Siwiec by pokazać się na trybunach w biało-czerwonych barwach najprawdopodobniej był jej najlepszym ruchem w życiu. Nic to, że prawie żywcem ściągniętym z Larissy Riquelme, ważne że nikt inny na ten, bardzo banalny zresztą, pomysł w trakcie imprezy nie wpadł. NIKT z ogromnej rzeszy aspirujących modelek, celebrytek, gwiazdeczek, chociaż drogowskazem kariera paragwajskiej modelki. Teraz kalendarz Siwiec pęka od umówionych spotkań, to ona dostaje setki tysięcy złotych za sesje. I wzorem swego byłego chłopaka Gorawskiego (swoja drogą inną dziewczynę odbił mu Radek Majdan), który wycisnął ile mógł z Górnika Zabrze (73 tys/mies za jakieś dwadzieścia występów w ciągu ponad dwóch lat), ta korzysta ile może ze swych pięciu minut sławy spod znaku pompowanych ust.


Goetze, wielka nadzieja piłki, za wiele sobie nie pograł na Euro
N jak Niemcy - to obok Holandii chyba największa niespodzianka Mistrzostw. Typowani jako główni faworyci obok Hiszpanii, swój udział zakończyli w półfinale. Niby to świetny wynik, ale nie dla Niemców, którzy na kolejnej z rzędu imprezie powtarzają scenariusz - najpierw świetna gra w grupie i w początkowej fazie rozgrywek pucharowych, później ni stąd ni zowąd porażka w półfinale lub w finale i na pocieszenie na szyjach wieszane są medale innego koloru niż złoty. Niemcy jak nikt inny zasługują na sukces. To oni przerobili drogą od samego dna na (prawie) szczyt. Mało kto pamięta beznadziejny występ na Euro 2000, kiedy zajęli ostatnie miejsce w grupie za m.in. Rumunią, a w ostatecznym rozrachunku lepsza od podopiecznych Ribbecka na tym turnieju była nawet Słowenia. Dwa lata później przyszedł niespodziewany sukces na Mistrzostwach Świata w Korei i Japonii, kiedy to już pod wodzą Rudiego Voellera przeciętna drużyna przegrała w finale w Brazylią, jednak Euro 2004 to kolejna porażka - jeden punkt zdobyty w pojedynku z Łotwą chluby naszym zachodnim sąsiadom nie przyniósł. W międzyczasie ktoś walną w stół i powiedział, że tak nie może być. Niemcy nie mogą zostać wymieniani jednym tchem z europejskimi średniakami, a Łotwa musi się ich bać, a nie walczyć jak równy z równy. Zainwestowano więc ogromne pieniądze w rozwój młodych piłkarzy i efekt tych działań widzimy dziś, gdy kadrę stanowią dwudziestokilkulatkowie, grający w najmocniejszych klubach Starego Kontynentu. Co najważniejsze, ciągle pojawiają się nowi piłkarze, którzy na razie są zmiennikami, a za kilka lat to oni będę stanowić o sile reprezentacji. Trudno więc odpowiedzieć na pytanie, czego zabrakło Niemcom - mocny skład, poukładany taktycznie i otrzaskany już z bojami na najwyższym szczeblu zawodzi po raz kolejny w decydującej fazie. Szansa na zmianę już za dwa lata w Brazylii, gdzie Niemcy przystąpią do rozgrywek w jeszcze mocniejszym składzie, wszak z obecnej kadry na dobrą sprawę może braknąć jedynie Miroslava Klose, który i tak obecnie wchodzi z ławki, a za drzwiami szatni już czekają tabuny młodych.


O jak organizacja - tak bardzo się o nią wszyscy bali, jednak na szczęście obyło się bez jakichś wielkich problemów. Te były raczej wcześniej, przed rozpoczęciem Euro, kiedy okazywało się, że schody w Narodowym są wadliwe albo gdy Chińczycy (wcześniej witani jako lek na kłopoty z drogami) postanowili nie dokańczać jednak autostrady A2. Trudno było oczekiwać, że wszystkie z planowanych inwestycji zostanie oddanych do użytku przed Euro, ale mimo wszystko gro z nich funkcjonuje i nam służy. Wracając jednak do organizacji - Polska na pewno zyskała w oczach Zachodu sprawnie przeprowadzoną wielką imprezą. Teraz już bez żadnego wstydu można ubiegać się o organizację w naszym kraju wydarzeń na skalę światową, bo egzamin z dojrzałości państwa zdaliśmy pozytywnie. Wydaje mi się, że w większym stopniu zawdzięczamy to jednak tysiącom ludzi, wolontariuszy, służb porządkowych, którzy wywiązali się ze swych ról znakomicie, aniżeli politykom, którzy teraz będą spijać śmietankę z tego sukcesu.

Na boisko remis, na ulicy Polska górą!
P jak przegrani - Polska, Niemcy, Holandia, Francja, Rosja i można by wymieniać jeszcze długo. Od każdej z tych reprezentacji wymagano więcej, pokładano w nich większe (Niemcy) lub nieco mniejsze (Polska) nadzieje, ale żadna z nich im nie sprostała. Jednym zabrakło umiejętności, innymi szczęścia, a jeszcze inni zlekceważyli przeciwników. Większość z tych reprezentacji szansę na rehabilitację będzie miało już za dwa lata na Mistrzostwach Świata w Brazylii, gdzie pewnie oczekiwania wobec nich będą podobne. Tylko jak tu wierzyć w zapewnienia o poprawie chronicznym recydywistom na polu rozczarowań?


R jak Rosja - na Euro Rosjanie potwierdzili swoją wybitną chimeryczność. Najpierw gładko, po naprawdę dobrej grze, roznieśli Czechów, by później zremisować z Polską i dać się zwyciężyć Grekom. Na przestrzeni ostatnich czterech lat było bardzo podobnie - na Euro 2008 Rosja doszła aż do półfinału, gdzie poległa z późniejszym triumfatorem Hiszpanią, a ledwie dwa lata później, dysponując bardzo podobnym składem, nie przeszła eliminacji do Mundialu w RPA. Rosjanie mają potencjał na bycie piłkarską potęgą i wciąż szczęście do piłkarskich talentów - wcześniej Pawluczenko i Arszawin, dziś Dzagoev stanowi o sile kadry - którzy jednak dużo lepiej prezentują się w kadrze lub w rosyjskiej lidze, aniżeli na zachodnich boiskach. W dodatku działacze nie skąpiący pieniędzy na zagranicznych trenerów z najwyższej półki, którzy układają zespół doskonale taktycznie i który gra także dość efektownie jak na dzisiejsze czasy. Z opisu wychodzi jakby kalka Niemców i niestety, zachowując pewna skalę, z wynikami jest podobnie. Jednak zarówno w przypadku jednej, jak i drugiej ekipy jestem pewien, że ich czas dopiero nadejdzie.      


Wspólna zabawa w Strefie Kibica
S jak Strefa Kibiców - wynalazek Euro, wydzielone miejsce do kibicowania przy wielkim ekranie. Idea szczytna bardzo, ale wykonanie już mniej, chociaż nie zawsze jest to wina organizatorów. Wszak nie mogli oni oszacować, że chętnych do wejścia do np. wrocławskiej Strefy na Rynku będzie z dwa razy więcej niż miejsc, a ludzie będą się i tak kłębić w jej okolicach. Nie mam im za złe wszechobecnego syfu wokół Strefy, bo przecież nie od tego są oni, by uczyć porządku podpitych polaczków. Oficjalne Strefy UEFA jeszcze się jakoś broniły, ale te miejskie lub jeszcze bardziej dzikie nie wyglądały dobrze, usłane zbitymi butelkami i z centymetrową warstwą śmieci na bruku. Opole wybrało doskonałe miejsce do organizacji masowego oglądania meczów - wyremontowany Amifteatr - ale na tym pozytywy się kończą. Nie ma nic bardziej irytującego niż oglądanie meczu przy akompaniamencie (tak wyśmiewanych jeszcze dwa lata temu i krytykowanych) wuwuzeli czy rozdawanych za darmo pompowanych pałek do walenia. Ktoś się nieco zagalopował i chciał zrobić z piłkarskiego święta siatkarski festyn. Gdyby jednak przymknąć na to oko, atmosfera był bardzo dobra, chociaż ludzie w większości nieco przypadkowi. Pomysł stref się przyjął, jednak to rozwiązanie doraźne - szczerze wątpię czy jeszcze kiedykolwiek będzie nam dane uczestniczyć w takim czymś. Euro przyciągnęło tylu przypadkowych kibiców, niedzielnych fanów naszego trio z Borussi czy po prostu januszy, że jasny był sens organizowania ich. Trudniej wyobrazić sobie strefę organizowaną na mecz np. eliminacji z Czarnogórą, ale cóż, tacy już są kibice.        


Tytoń na progu wielkiej kariery - Hetman Zamość
T jak Tytoń Przemysław - jeden z największych, jak nie największy, wygrany Euro polskiej reprezentacji i sprawca chyba największego bólu głowy Waldemara Fornalika. Z anonimowego, rezerwowego bramkarza, stał się nagle rozpoznawalnym przez każdego Polaka kandydatem na biało-czerwoną bluzę z numerem 1. Przez jedną jego interwencję zachwiała się pozycja Wojciecha Szczęsnego jako pierwszego golkipera, czemu jakby nie patrzeć Szczęsny sam jest winien, bo to jego interwencja spowodowała wejście Tytonia na boisko i obronienie karnego Karagounisa. Kariera golkipera z Zamościa to jedna z najciekawszych historii ostatnich lat w polskim futbolu. Z mało znanego bramkarza słabego Górnika Łęczna, gdzie nawet nie grał regularnie w podstawowym składzie, przeszedł do Rody Kerkrade, w której na początku był drugim bramkarzem. Przełomowy okazał się sezon 2010/11 - Tytoń na dobre wszedł do bramki Rody i z miejsca wyrósł na czołowego bramkarza holenderskiej ekstraklasy. Zaowocowało to kolejnym głośnym transferem, tym razem do naprawdę topowego zespołu PSV Eindhoven, w którym przyszło mu rywalizować z solidnym Andreasem Isakssonem. Później przyszła kontuzja porównywana z tą, którą odniósł kilka lat temu Petr Cech, ale i z tej sytuacji Tytoń wyszedł obronną ręką, bo do futbolu wrócił stosunkowo szybko. Warto odnotować jeszcze, że był on w składzie na Mistrzostwach Świata U-20 w 2007, gdzie nasza reprezentacja zaprezentowała się nad wyraz dobrze, ale nie było mu dane ani razu wybiec na boisko - Michał Globisz wolał Bartosza Białkowskiego, obecnie tułającego się po niższych angielskich ligach, gdzie w ciągu siedmiu lat zagrał w 24 spotkaniach ligowych. Jaki los potrafi być przewrotny.


U jak Ukraina - piłkarsko lepsi, organizacyjnie gorsi - tak w skrócie można określić współgospodarza Euro. Ukraina zagrała dużo lepiej i odważniej od naszej reprezentacji i gdyby nie mocna grupa pewnie zagraliby w ćwierćfinale. Z drugiej strony kibice dużo mniej chwalili sobie ten kraj, nawet reprezentacje w przeważającej ilości jako bazę wybierały Polskę. Z Ukrainą związany był też największy sędziowski skandal Euro, czyli nieuznana bramka w spotkaniu z Anglią. Dwie bramki, jedyne na tej imprezie dla Ukrainy, strzelił Andrij Szewczenko. Dziś już wiemy, że to były ostatnie bramki Szewy - były zawodnik Milanu zakończył karierę i zapowiedział rozpoczęcie nowej, tym razem polityka. Z jego odejściem kończy się pewna era ukraińskiego futbolu, czas w którym piłkarz ze wschodniej części kontynentu tyle znaczył w Europie, czego zawsze będziemy pewnie naszym sąsiadom zazdrościć. Życzę mu wszystkiego najlepszego, równocześnie jednak przykro się robi, gdy kolejny z idoli młodości kończy karierę, tak nieliczni już zostali.


W jak więcej biletów - sprawa o której lepiej byłoby, gdyby nikt się nie dowiedział. W skrócie - kapitan Błaszczykowski ma żal do prezesa Laty, że ten piłkarzom przydzielił zbyt małą ilość biletów i ci w związku z tym bardziej martwić się musieli o rodziny, a nie o DECYDUJĄCY O AWANSIE mecz z Czechami. Co najciekawsze, tę żenującą opowieść Kuba sam sprzedał mediom - nie wyszło to, jak to zwykle bywa w takich krepujących sprawach, ze źródła nieoficjalnego, ale od kapitana reprezentacji Polski. Zawsze podziwiałem Błaszczykowskiego jako piłkarza i człowieka, przez to co przeszedł, a gdzie jest teraz należy mu się ogromny szacunek. Tym bardziej smutno, że strzelił sobie wizerunkowego samobója i to akurat wtedy, kiedy wszystkie oczy były skierowane na niego. Naraził się na śmieszność i pewnie przez dłuższy czas będzie mu to pamiętane, a łatka łasego na darmowe wejściówki (których i tak miał przecież dużo do dyspozycji) nie przystoi kapitanowi.

Euro-gadżety
Z jak zwycięzcy - jeśli chodzi o piłkarskie kwestie, to chyba tylko Hiszpania, która po raz kolejny sięgnęła po mistrzostwo kontynentu, bo z grona reprezentacji mimo wszystko więcej było przegranych. Indywidualnie to kilka postaci się pokazało, jak Hummels, Dzagoev czy Jiracek, ale czy można ich nazwać zwycięzcami? Żaden z nich nie wybił się na tyle, żeby działacze potęg od razu wpadali w zachwyt, raczej błysnęli, pokazali się i mieli swoje pięć minut. Bardzo ładnie z piłką pożegnał się Szewczenko. Wielkim zwycięzcą trudno też nazwać Iniestę, mianowanego najlepszym piłkarzem, bo on swoje już zdobył i ten triumf na dobrą sprawę nic w jego życiu i karierze nie zmieni. To, czy rządzący zyskali poparcie na fali entuzjazmu po Euro dowiemy się później, z kolei dużo zyskali na pewno zwykli ludzie malujący policzki za 5 zł, małe firemki i wielkie przedsiębiorstwa produkujące gadżety - ilość pieniędzy, która zostawili w Polsce kibice trudno zliczyć, podobnie jak ilość firm, które dzięki boomowi w trakcie Euro kilkukrotnie zwiększyło swoje obroty. No i oczywiście literka M.

PS. Jak dla mnie to Euro mogłoby trwać jeszcze i jeszcze, ale trudno - pora Niemców zamienić na Bełchatów, Buffona na Szmatułę, Balotelliego na Demjana, a Del Boque na Lenczyka. Za niedługo start najciekawszej ligi, polskiej Ekstraklasy (nie mogę się doczekać, serio).

niedziela, 22 lipca 2012

Alfabet Euro 2012 cz. I


Gdy 18 kwietnia 2007 roku Michel Platini ogłosił decyzję, że Euro 2012 odbędzie się w Polsce i na Ukrainie nie wierzyłem, że ktoś może być tak naiwny i podarować organizację krajom, którym syf i burdel na drugie (Ukrainie to może i na pierwsze?). Później ciężko było sobie wyobrazić, że zdążymy ze zbudowaniem praktycznie od podstaw większości stadionów i połowy infrastruktury. Jak i to się udało i czas mistrzostw nastał, brałem w ciemno, że czymś się zbłaźnimy, bo straszyli nas i demonstracjami i ulicznymi walkami. Jak na złość wszystko przebiegło raczej zgodnie z planem i nawet, jak na złość, wygrała ta drużyna co wygrać miała (nudy). Trzy tygodnie po przyszedł czas na wspomnienia Euro 2012, "największej po Zjeździe Gnieźnieńskim imprezie organizowanej w Polsce", jak to powiedział jeden z najwybitniejszych polskich piłkarzy (nie, nie chodzi o Błaszczykowskiego).

Tak skończyło się najlepsze Euro 2000
Moimi ulubionymi zawodami piłkarskimi zawsze były mistrzostwa Europy - próżno szukać egzotycznych wynalazków typu Nowa Zelandia czy Trynidad i Tobago, a i nawet europejskie wynalazki typu Słowacja lub Słowenia jak już miały awansować na dużą imprezę, to zwykle był to Puchar Świata. Przypadkowych zespołów raczej na europejskim czempionacie nie uświadczysz, najczęściej jest to jak nie prawdziwa światowa czołówka, to chociaż jej bezpośrednie zaplecze. Traf chciał, że organizowanie Euro 2012 przypadło właśnie w udziale takich "kopciuszków" - ani Polskę (mimo usilnych starań wszystkich naokoło, ale o tym później), ani Ukrainę trudno zaliczyć do chociażby trzeciej ligi światowej. Grono słabiaków uzupełnić mogą jeszcze Irlandczycy, a tak to zostają same drużyny, które, w mniejszym jak Dania czy Szwecja, lub większym jak Hiszpania i Niemcy, stopniu mogły wygrać te zawody, dodatkowo jeszcze nie zbłaźnić się specjalnie, gdyby przyszło im grać zamiast między sobą, to z np. Brazylią. Ciągle w pamięci mam znakomite dla mnie Euro 2000, z ulubionym Patrickiem Kluivertem jako królem strzelców (wespół z Savo Miloseviciem, jeszcze z Jugosławii!) czy dramatycznym finałem, w którym główną rolę zagrał Francisco Toldo. Nie gorzej było cztery lata później i w 2008, kiedy po raz pierwszy do finałów Euro awansowała Polska. Mistrzostwa Europy zawsze było dla mnie synonimem pięknego futbolu, klasycznych meczów wielkich zespołów i genialnych finałów, czyli w praktyce czegoś nieosiągalnego na naszym podwórku. Ciężko więc było uwierzyć, że przez prawie cały czerwiec najlepsi piłkarze Starego Kontynentu będą biegali w Polsce - tej samej, która niedawno straszyła stadionami z epoki kamienia łupanego, w której autostrada oznacza jedną nitkę z ograniczeniem do 80 km/h i w której po angielsku prędzej dogadasz się ze sprzedawcą w galerii niż z policjantem lub niekiedy nawet z politykiem (z okazji Euro pojawiły się też takie kwiatki).

Nie będzie to zwykły post o Mistrzostwach, bo takich pewnie każdy przeczytał pełno. To będzie mój własny Alfabet Euro, czyli to co najbardziej utkwiło mi w pamięci z tego turnieju i to, co później będzie można spokojnie opowiadać przyszłym pokoleniom. To na pewno nie jest wyczerpanie tematu, raczej pójście na łatwiznę - Euro w Polsce to jedno z takich kwestii, o których można pisać i pisać, a i tak wszystkiego się chyba nie przekaże.

A jak nasza grupa na Euro - nie ma co do tego wątpliwości, to była jedna z gorszych grup w historii Euro. Tak jak te najtrudniejsze nazywa się "śmierci", tak ta została ochrzczona jako "śmiechu". Poszczególne zespoły tworzące tę grupę opisuję niżej, ale wypada je wymienić - Polska, Rosja, Grecja, Czechy. Pierwsza myśl jaka mi się nasunęła po jej zobaczeniu to "jak nie teraz to nigdy". Teraz już wiem, że wniosek z tego taki - NIGDY. Według opinii publicznej scenariusz miał być taki, że wychodzimy z Ruskimi, obojętnie na jakim miejscu, po oczywistym zwyciężeniu z Grecją na sam początek drogi ku chwale. Jak było, każdy wie, taka okazja już się nie powtórzy, chociaż pocieszenie z tego takie, że chyba jednak Rosja bardziej się zbłaźniła.

Cieszy bardziej od goli w półfinale Euro
B jak Balotelli Mario - najbarwniejsza postać Euro i co do tego nikt wątpliwości chyba nie ma. Najbarwniejsza, ale nie najlepsza - Włoch nie rozegrał wcale takiego dobrego turnieju, a przynajmniej nie wprost proporcjonalnie dobrego do zamieszanie wokół niego, bo raptem w jednym meczu z Niemcami naprawdę wzbił się ponad poziom i strzelił dwie bramki, dające awans do finału. Do historii, zarówno piłki jak i Internetu, przejdzie jego "cieszynka" po drugiej bramce w półfinale - zdjęcie prężącego muskuły Mario nie tylko obiegło cały świat, ale także doczekało się jakiegoś tysiąca przeróbek. W ogóle historia z tą bramką to cały Balotelli - połączenie kunsztu piłkarskiego, wiary we własne nieprzeciętne umiejętności (jestem pewny, że 99% polskich napastników w najlepszym wypadku rąbnęłoby piłkę Panu Bogu w okno, zakładając, że w zdołaliby uciec Lahmowi), zabawy i na koniec jeszcze stworzenie najbardziej zapamiętywalnego obrazku z Euro. I jeszcze po finale zniknął na kilka godzin bez wieści - ot, cały Mario Balotelli, duże dziecko, którego bardziej od bramki cieszy zrobienie sobie sztucznego siusiaka za pomocą chorągiewki.

Jiracek nie tylko fryzurą nawiązywał do najlepszych
pomocników z Czech - Nedveda i Poborskiego
C jak Czechy - teoretycznie mecz z naszymi południowymi sąsiadami miał być spotkaniem przyjacielskim o pietruszkę. Oni, czerpiąc wzorce z naszych występów na poprzednich poważnych imprezach piłkarskich, mieli grać we Wrocławiu 16 czerwca o pietruszkę. Za to my mieliśmy postawić "kropkę nad i" jak Monika Olejnik i spokojnie przygotować się do ćwierćfinału. Scenariusz trochę się zmienił, obie reprezentacje walczyły o awans, chociaż Czesi z lepszej pozycji. Obie drużyny musiały wygrać, ale tylko jedna chciała - Polacy wyszli (na mecz o wszystko, przypominam!) w defensywnym ustawieniu i walili głową w mur, a Czesi spokojnie czekali na szansę zadania ciosu i jak tylko nadarzyła się okazja Petr Jiracek trafił do siatki. Niepoważne traktowanie drużyny Michala Bilka wzięło się stąd, że czeska piłka jest w lekkim kryzysie, gdzieś tak od 2004 roku stopniowo spadając w dół wszelkich rankingów. Próżno szukać, prócz Petra Cecha, czeskich piłkarzy w składach najlepszych klubów Europy, a jeszcze kilka lat wcześniej tacy zawodnicy jak Milan Baros, Marek Jankulovski i przede wszystkim Pavel Nedved byli filarami mocnych ekip liczących się nie tylko w swych krajach, ale także na europejskim podwórku. Sparta Praga, która kilka razy dobrze pokazała się w Lidze Mistrzów i rok w rok wysyłała w świat znakomitych piłkarzy, teraz ma problemu z wygraniem Gambrinus Ligi. Niby w poprzedniej edycji Champions League nieźle zaprezentowała się Viktoria Pilzno, ale jednak to nie jest to samo, co kilkukrotne wyjście z grupy Prażan. Reprezentacja cierpiąca na niedobór klasowych zawodników także zawodziła, w dodatku nie omijały ją skandale. Podejście Czechów przed Euro było adekwatne do sytuacji, a szanse oceniano realistycznie, bez szarpania się na wielkie słowa. Mimo że po porażce w pierwszym meczu z Rosją nadzieje jeszcze bardziej zwątpiły, Czesi się podnieśli i zawędrowali do ćwierćfinału. Po prostu - robić, a nie mówić.

Dwa największe błazny kadry, Franz i Kubuś (patrz litera W)
D jak drużyna Smudy - tak właśnie, lub jako drużyna PZPN, określana była złośliwie kadra Polski na Euro. Powód prozaiczny - niektóre powołania nijak miały się do zasady sięgania po NAJLEPSZYCH piłkarzy. Zamiast takiego Arkadiusza Piecha, najlepszego snajpera Ruchu Chorzów, pojechali Paweł Brożek i Artur Sobiech, obaj nie mieszczący się w składach, odpowiednio - Celticu i Hannoveru. Ponadto media musiały wymusić wręcz na Smudzie powołanie Kamila Grosickiego, a podejrzewam, że powołanie dla Rafała Wolskiego też było nieco pod publiczkę. Na szczęście niektóre cuda zostały odstrzelone jeszcze na zgrupowaniu w Austrii np. Michał Kucharczyk. Napastnik Legii, który sezon zakończył z trzema bramkami w lidze, rozgrywając łącznie 25 spotkań - w tym jedno pełne, a 12 razy wchodził z ławki. Jeszcze większe kontrowersje wywołały powołania dla tzw. farbowanych lisów. Niektórzy zawodnicy z polskimi paszportami, bo przecież nie Polacy, występami na Euro zdecydowanie się obronili - Eugen Polanski i Damien Perquis byli jednymi z mocniejszych punktów reprezentacji, nieco więcej oczekiwano od Ludovica Obraniaka, za to Sebastian Boenisch dawał się niemiłosiernie ogrywać każdemu bez wyjątku, czym zacięcie rywalizował o miano najgorszego piłkarza kadry z Rafałem Murawskim. Druga sprawa, że Boenisch na Euro nie powinien w ogóle pojechać, a już na pewno nie wybiegać w pierwszej jedenastce - mówimy o zawodniku, który przez ostatnie dwa sezony w Werderze Brema rozegrał ledwie pięć spotkań ligowych. Co ciekawe, prawie dwa razy więcej razy w omawianym czasie wybiegał w koszulce z Orzełkiem. Z farbowanych lisów (co za głupia nazwa) na Euro pojechał jeszcze Adam Matuszczyk, ale on akurat zagrał tylko kilka minut. W ogóle, przy okazji tematu "pożyczonych", pamiętam szał, jaki ogarnął media kilka lat temu, gdy doszło do nas, że kraje masowo podkradają nam zdolną młodzież - Podolski, Klose, Szetela to tylko te najważniejsze nazwiska. Wtedy było źle, bo grali gdzie indziej, teraz psy wieszane są na selekcjonerze, który powołał, dodać trzeba jednak, że masowo i z drugiego czy tam trzeciego sortu takie wynalazki. Jak zawsze brakuje zdrowego rozsądku.

E jak Euro 2016 - następne Mistrzostwa Europy odbędą się we Francji, kraju zdecydowanie bardziej przygotowanym do Euro niż my i Ukraina. Potomkowie Napoleona kilka razy organizowali już wielkie imprezy sportowe, żeby wspomnieć tylko Mistrzostwa Świata 1998, moje pierwsze świadome, mają więc doświadczenie w tej kwestii i klapy organizacyjnej raczej nie ma co oczekiwać. Niecierpliwie czekam jednak na to, jak sprawdzi się nowe rozwiązanie UEFA, czyli 24 drużyn w stawce, przy obecnych 16. Już teraz miejsca zabrakło np. dla solidnych Szwajcarii, Serbii, Turcji czy Czarnogóry, więc pomysł wydaje się trafiony, chociaż na poziom imprezy raczej nie wzrośnie. Pytanie tylko ile w tym genialnej idei, a ile zabiegu mającego na celu zarobienie trochę więcej pieniędzy.

Fornalik jest dziś tym dla kibiców Ruchu,
kim był Smuda dla Widzewiaków w latach 90-tych 
F jak Fornalik Waldemar - nowy selekcjoner kadry. Przejęcie kadry po klęsce na własnym Euro wydaje się z jednej strony łatwe, z drugiej niewiarygodnie trudne dla byłego trenera Ruchu Chorzów. Gorzej z wynikami już być nie może, trzon kadry pozostaje ten sami i co najważniejsze jest to całkiem solidny trzon, ale jednak reprezentacja to reprezentacja - Fornalik przyzwyczajony do pracy z często nieco przypadkowymi zawodnikami, w słabych warunkach finansowych czy organizacyjnych, trafi nagle do zgoła innego świata. Stanie się naprawdę znaną osobistością, i to nie tylko dla kibiców futbolu, ale także dla zwykłych "niedzielnych" fanów piłki, będzie miał ogromna presję, dodatkowo otrzymuje od razu ważne i trudne zadanie, czyli awans do Mistrzostw Świata 2014. Ciężko też będzie po ewentualnej porażce odnaleźć się z powrotem w światku piłkarskim, bo historia Smudy pokazuje, że nie ma nic gorszego dla wizerunku, jak objęcie stanowiska selekcjonera kadry. Doskonale pamiętam, jak pod koniec lat 90-tych Smuda, wtedy niezwykle szanowany trener z sukcesami w lidze, miał przejąć reprezentację po Januszu Wójciku. Ku niezadowoleniu wszystkich pracę otrzymał jednak Jerzy Engel, z jakim skutkiem wiadomo. Dziś już chyba wszyscy zapomnieli, że to właśnie Smuda przebył drogę od "najlepszego kandydata" do "najgorszego trenera". Ale jak śpiewał kiedyś Kazik Staszewski - "panie Waldku, pan się nie boi" - będzie dobrze, a na pewno lepiej, bo żeby mieć taką słabą prasę jak Smuda to jednak trzeba się mocno postarać.

G jak Grecja - kibicom piłki Grecja zapewne najbardziej kojarzy się z rokroczną rywalizacją o krajowy prymat między Olympiakosem Pireus a Panathinaikosem Ateny oraz z triumfem w Mistrzostwach Europy  sprzed ośmiu lat. Tamten zespół, poukładany w defensywie i zabójczo skuteczny w ataku, był bliźniaczo podobny do teamu z Euro 2012. Wciąż bez gwiazd, z rosłymi obrońcami, z Giorgiosem Karagunisem w środku pola i wreszcie ze świetnie grającym w powietrzu Georgiosem Samarasem, który miał zastąpić Angelosa Charisteasa w roli egzekutora. Brakowało tylko genialnego Otto Rehhagela, pod batutą którego Hellada swoje największe zwycięstwo odniosła i na którego taktykę sposobu nie znalazła na mistrzowskim turnieju Portugalia (dwukrotnie), Hiszpania czy Francja. Bez Niemca na ławce nigdy nie byli już tacy mocni, a to dawało nadzieję, zwłaszcza, że mecz z Grekami miał otwierać turniej i przy okazji naszą drogę do, chociażby, ćwierćfinału. Na nic jednak bramka Roberta Lewandowskiego, na nic doping kibiców, na nic kunszt trenerski Smudy. Grecja zagrała tak, jak nauczył ją tego Otto - wystarczył jeden zryw, żeby doprowadzić do remisu i później tylko kontrolować sytuację. Nie wiem za bardzo dlaczego np. Polska nie może tak grać, skoro poziom piłkarzy jest zbliżony? Czy Samaras czy Salpingidis jest gorszy od Lewandowskiego? Albo czy Wasilewski z Perquisem nie mogą zbudować trwałego muru w obronie, przecież nie są słabsi od duetu stoperów z Grecji. Czapki z głów dla podopiecznych Fernando Santosa, których gra najczęściej przyprawia o ból zębów, a oni i tak, na przekór wszystkim, pokonują większych, a z największymi podejmują walkę.  


Gorsi od Polaków [*]
H jak Holandia - serce mi krwawiło, gdy moja ulubiona reprezentacja, w której pokładałem takie nadzieje, odpadła już po trzech spotkaniach. Dodajmy, że wszystkie spotkania przegrała (w tym z Danią), a mniej bramek od niej strzeliła jedynie Irlandia. O ile po Robbenie, który wszystko co tylko mógł w poprzednim sezonie spiepszyć to koncertowo spierdolił można było się tego spodziewać, to np. van Persie sezon w Premiership zakończył z koroną króla strzelców, a taki van der Vaart ciągnął za uszy Tottenham i wyciągnął na czwarte miejsce. Wierzyć się nie chce, że tak klasowy zespół, wicemistrz świata sprzed dwóch lat, mógł grać taką piłkę na najważniejszej imprezie roku. Czekam na rehabilitację.

I jak Iniesta Andres - wybrany najlepszym piłkarzem Euro 2012. Czy słusznie trudno powiedzieć, bo na podobnym poziomie grał też np. Andrea Pirlo, jednak z tym zastrzeżeniem, że Włoch genialnymi podaniami i bramką w meczu z Chorwacją utorował nie takiej przecież dobrej Italii drogę do bramki, a Iniesta tego samego dokonał mając u boku Xaviego czy Fabregasa. Nie zmienia to jednak faktu, że Hiszpan jest graczem znakomitym, kompletnym i z całą odpowiedzialnością można stwierdzić, że na dzień dzisiejszy jest to druga największa gwiazda Barcelony i na Mistrzostwach tylko to potwierdził.

J jak Juskowiak Andrzej - nieco na siłę wytypowałem do zestawienia tego byłego napastnika. Powodem była jego obecność przy mikrofonie w trakcie kilku spotkań, która to obecność nie tylko nie przeszkadzała, ale nawet cieszyła (tak naprawdę to nic na tę literę lepszego nie mogłem wymyślić). O nieudolności zawodowych komentatorów można pisać książki, za to o wpadkach, pomyłkach i głupotach wrzucających co rusz to nowe truizmy byłych piłkarzy nawet papieru byłoby szkoda. Juskowiak był jednak inny - inteligentny, interesujący i warty słuchania, nie taki jak Trzeciak czy Murawski (to akurat Canal +). Kto wie, może zyska on niebawem taki status jak Wojciech Kowalczyk w Polsacie (chociaż średnio go lubię) i jego obecność w przedmeczowym studio będzie tak samo oczywista jak kilkukrotne przekręcenie jednego nazwiska w trakcie meczu przez Dariusza Szpakowskiego? W kontekście fuch byłych piłkarzy warto jeszcze przeczytać co robił w trakcie Mistrzostw zapomniany Paweł Wojtala, jeśli w ogóle ktoś go pamięta.

Irlandczycy świetnie bawili się także
 z Chorwackimi kibicami
K jak kibice - temat rzeka, bo nie dość, że ciekawy, to jeszcze możliwy do ugryzienia z kilku stron. Pierwsza - kibice innych drużyn. Podobno najlepiej zaprezentowali się Irlandczycy (mieli też najlepszy hymn swoją drogą) i Chorwaci. Ci pierwsi mimo fatalnego występu swoich piłkarzy dopingowali najlepiej i byli bardzo aktywni w miastach w których przyszło im rozgrywać mecze. Pili hektolitry piwa, zalewali na zielono rynek w Poznaniu, szukali żony, łamali języki przy wypowiadaniu polskich zdań. Poziom "występu" więc odwrotnie proporcjonalny do formy Robbiego Keane i kolegów. Z kolei Chorwaci, jak to południowcy - a to w przypływie radości rzucili na boisko race, a to zrobili awanturę w pubie, a to spektakularną akcją odbili kolegę z rąk policjantów. Pozostałe kraje raczej niczym się nie wyróżniały, może poza Rosją, która z wiadomych względów przyjechała z ekipą mocno rozrywkową i ta zaakcentowała swoją obecność. Druga sprawa to słynna kampania rządu przeciwko polskim "kibolom", czego efektem były dotkliwe kary dla klubów i, w często niejasnych okolicznościach, zatrzymania i kary dla kibiców. Trochę na ten temat napisałem w tym miejscu. Krucjata skończyła się bojkotem Euro całej sceny kibicowskiej. Trudno ocenić jak to odbiło się na samej reprezentacji i jej wynikach, ale sama atmosfera w trakcie meczu wyraźnie straciła na jakości. Na stadionach zamiast fanatycznych kibiców dopingujących kadrę (na co wpływ miała oczywiście także forma dystrybucji biletów) zasiadła w większości masa przypadkowych ludzi nie interesujących się specjalnie piłką lub "niedzielnych" kibiców, dla których jedyny słuszny futbol to ten w wykonaniu Realu i Barcelony. Polacy w trakcie swych meczów, chociaż znajdowali się w ogromnej przewadze liczebnej gardeł, momentami byli przekrzykiwani przez fanów z Rosji czy nawet przez mało liczną grupę Greków. Przemilczę kwestię flagi Tomasza Zimocha, tej co to jest "dobrem narodowym" uszytej za horrendalnie wielką kwotę, czy zapraszania do prowadzenia dopingu na reprezentacji gniazdowych z polskich klubów. A trzecią, czyli kwestię zwykłych kibiców z Cebulandii, poruszę w drugiej części alfabetu Euro, przy okazji litery S.      

Część druga niebawem, na pocieszenie to, co poniżej - profil bloga zobowiązuje. Swoją drogą Irlandczyk pisze taki hymn, w trakcie gdy polscy "raperzy" co najwyżej nagrywają takie...



środa, 4 lipca 2012

Jeśli jesteś skejtem słuchaj tylko tego #15: JMSN - †Priscilla†

Jeśli wierzyć w moc wirtualnych fanów, JMSN to nic nie znaczący muzyk z Detroit - ledwie 20 tysięcy fanów na fejsie to śmiech na sali, polskie raperzyny mają ich kilka razy więcej, nie mówiąc o ich kolegach zza oceanu.  Nie wiem za bardzo z czego to wynika, bo jego debiut "†Priscilla†" w swej konwencji depresyjnego r'n'b jest doskonały i The Weeknd może czuć oddech na plecach. Czuć tu emocje, nieszczęście, nostalgię smutek, rozpacz tak dosłowną, że Cruz spokojnie mógłby użyczyć swojego magicznego "krawata". Jak to zwykle bywa poszło o kobietę, wokół której zbudowany jest album (w całości napisany i wyprodukowany przez autora) - wielopoziomowy muzyczny majstersztyk okraszony dobrym głosem Christiana Berishaja. To może wyświechtany frazes, ale płyta zdaje się być przemyślana od początku do końca, jest spójną całością i naprawdę ciężko cokolwiek jej zarzucić na dobrą sprawę, bo wszystko tu współgra doskonale. Sam Berishaj ma jednak jedną rysę na życiorysie, ale o tym później, która jednak wielkiego wpływu na jego postrzeganie mieć nie powinna.

Zdecydowałem się na inny niż zwykle sposób przedstawienia płyty. Ten krótki opis na górze ma wprowadzić w klimat płyty i niejako przestrzec przed tym, co ukazują teledyski do niej - równie dobre, co skandaliczne i szokujące, ale tak samo ważne i godne uwagi, jak sama płyta. Bo jeśli ktoś umie robić klipy, to jest to JMSN.

1. Hotel


JMSN - Hotel from JMSN on Vimeo.


Klipy są ustawione chronologicznie według ukazywania się więc na początek "Hotel". Na dobrą sprawę jest to dość łagodny teledysk, raczej nic szczególnie szokującego w nim nie ma, ot półnagie tarzanie się w wodzie, ciemny wór z zagadkową zawartością i JMSN z kobietą. To jeszcze nie to.

2. Alone


ALONE - JMSN from JMSN on Vimeo.


Tu podobnie, z tym zastrzeżeniem, że worek z nieokreśloną zawartością zastępuje broń i wody mniej, kobieta też inna. Koniec teledysku już poddaje pod wątpliwość kondycję psychiczną Christiana, ale nadal dużo więcej rzeczy sobie wyobrażamy i dopowiadamy, niż widzimy naprawdę.

3. Something


JMSN - Something from JMSN on Vimeo.


Prawdziwa zabawa zaczyna się przy "Something". Pozornie niezrozumiały klip, z kobietą w wannie pływającą z rybami, chłopcem pod krzyżem z cieknącą z ust krwią czy JMSN, który gniecie i wpycha sobie do buzi ośmiornice, a później podtapia kobietę w wannie. Sam autor wyjaśnił każdy z tych elementów na swoim blogu i z tego opisu dowiadujemy się np. że chłopiec jest "złowrogą stroną jego samego chcącą poddać się młodzieńczym pragnieniom", ośmiornica "czymś wewnątrz jego, co nie chce odejść", a podtapianie "chrztem". Całość można przeczytać w tym miejscu. Bije pokłony, bo ten teledysk jest nie tylko dobrze nakręcony i mamy w nim ładne (artysta, nie zrozumiesz) obrazki (prócz ośmiornicy rzecz jasna, CO JEST OBRZYDLIWE), ale mnogość metafor i odniesień powala, sens ma nawet taki błahy element jak kolor wody w wannie pod którą znikają ryby.

4. Jameson


JMSN - Jameson from JMSN on Vimeo.


W tym teledysku również roi się od ukrytej symboliki, ponownie też JMSN sam wyjaśnia ich sens tu. Najważniejszą rolę odgrywa tu dziecko, będące reprezentacją "niewinnego chłopca wewnątrz" podmiotu lirycznego. Uwagę zwraca też nawiązanie do scen z filmu Larsa Von Triera "Antychryst" - butelka strącona nogą, sceny seksu czy dziecko (chociaż ich losy się nieco różnią). Warto jeszcze powiedzieć, że teledysk jest połączeniem dwóch pierwszych utworów na płycie - intra "Choices" i właśnie "Jameson".

5. Lights


JMSN - "Lights" Part: 1 †Priscilla† from JMSN on Vimeo.


"Lights" to pierwsza część video trylogii "†Priscilla†". Ciężko na dobrą sprawę wyjaśnić co się tam dzieje (tym razem brak legendy ze strony autora), co oczywiście wzmaga oczekiwanie na kolejne części. Jak na razie mamy płaczącego muzyka w kalesonach, który w strugach deszczu zakopuje trupa. Co to za trup i skąd się wziął nie wiadomo - dowiadujemy się w późniejszych częściach.

6. Somewhere


JMSN - "Somewhere" Part: II †Priscilla† from JMSN on Vimeo.


Wracamy się trochę w czasie w stosunku do "Lights", ale ciągle nie dowiadujemy się niczego o zmarłej kobiecie. Mamy za to Jamesona tańczącego w kalesonach (?) obok nieboszczyka.

7. Let U Go


JMSN - "Let U Go" Part III †Priscilla† from JMSN on Vimeo.


Na sam koniec idzie "Let U Go" - dowiemy się w końcu skąd wzięła się dziewczyna i w jakich okolicznościach została porwana, a przygotować się należy na krew i brutalność. Co do samej piosenki, to o ile dwie pierwsze części były krótkie i zawierały minimum treści, tak to jest już utworem w pełnym tego słowa znaczeniu.

Morał z trylogii płynie następujący - nie zabijajmy swych partnerek, bo nawet jeśli na początku przyjdzie radość, to najpewniej później (przy zakopywaniu) i tak pożałujemy. Dodatkowo często występuje również motyw krzyża, jednak najczęściej nie jest pokazany dosłownie - w "Let U Go" stoi on przy ścianie i mignie dosłownie przez ułamek sekundy, a w innym klipie znajdziemy go na szyi JMSN.

8. When She Turns 18


When She Turns 18 - Christian TV from Christian TV on Vimeo.


Przyszedł czas na wyżej wspomnianą niespodziankę. Oto widzimy Christiana Berishaja we wcześniejszym stadium jako Christian TV, zafascynowanego tandetnym popem, lipnymi teledyskami i śpiewającego o osiemnastce jakiejś dziewczyny. I to nie jest jakiś wyjęty zza szafy, zakurzony i stary teledysk - ma on ledwie dwa lata. Tak właśnie, jeszcze dwa czy trzy lata temu ten sam JMSN, który bez cienia przesady wydał jeden z lepszych, jak nie najlepszy, album 2012 i serwuje nam emocjonalną i dopracowaną pod każdym względem muzyczną bombę, pojechał w trasę z Backstreet Boys (!) i występował w programach typu You Can Dance. Co ciekawe, przy produkcji jego albumu "Diary of an 80's Baby" (co za głupi tytuł) maczał palce No I.D., czyli ten sam, który stoi za projektem Cocaine 80's, a teledysk wyreżyserowała ta sama ekipa, co z czasów JMSN.

Jeszcze pod jego starym pseudonimem ukazał się teledysk do "Girl I Used To Know", który to utwór znalazł się na "†Priscilli†". Mimo że video nie różni się specjalnie od większości klipów w podobnej tematyce, to i tak widać spory progres w porównaniu do "When She Turns 18".

 

Można się spierać co do wiarygodności Christiana Berishaja, bo nie da się ukryć, że zmianę przeszedł wielką. Nie ma jednak wątpliwości, że wybrał dobrą drogę - pytanie tylko czy wytrzyma tempo, bo jego największy konkurent The Weeknd potrafił wydać na podobnym, wysokim poziomie trzy EP-ki, a JMSN ma na koncie ledwie jedna płytę. Niemniej jednak dziękujemy Priscilli - za to, że miał się kim inspirować.

Kilka innych materiałów (inne utwory albo remixy) można znaleźć na na profilu Christiana TV na youtube. Ilość wyświetleń pokazuje, że również pod tym pseudonimem Berishaj nie był specjalnie znany. Cała "†Priscilla†" dostępna jest na soundcloud.

czwartek, 19 kwietnia 2012

Karwan - Fabryka snów [2012]

Karwan jak żaden inny raper opanował sztukę łączenia z jednej strony szczeniackiego wkurwienia z luzem, serwowania najpierw opowieści rodem z ławki pod blokiem, by później zaskoczyć jakimiś głębokimi przemyśleniami. Bije z niego charyzma i prawdziwość, podana jednak w dość średniej formie. Tak było na wydanym trzy lata temu "Wielkim sercu", tak jest też na tegorocznej "Fabryce snów". 

Trudno jest ocenić tę płytę jednoznacznie. Wszystko jest na miejscu, bo można było w ciemno brać dużą ilość dobrych linijek i porównań, niezłe podkłady, do których Karwan zawsze miał ucho, czy charyzmę potrafiącą przykuć uwagę. Ciężko jednak nie wyzbyć się wrażenia, że po trzech latach wręcz trzeba oczekiwać progresu w kwestii flow i dykcji, szkoda też, że Jobix w wersji 2.0 nadal jest tu obecny. Barwa głosu i co za tym idzie pewnej monotonii nie da się raczej wyćwiczyć, więc tę kwestię pominę - Karwana bierze się po prostu z całym jego inwentarzem, także z nieco ciapowatym głosem i albo się na to godzisz albo nie.

Wspomnianą wyżej monotonię ciężej byłoby znieść na dłuższą mętę, gdyby nie liczni na "Fabryce snów" goście, którzy w większości zaprezentowali się dobrze. Zaczyna się na jednym z lepszych tracków na całej płycie "Znam te miejsca" featuringiem W.E.N.Y., który nieźle bawi się flow i razem z wypuszczonym singlem "Nic" podbija zajawkę na nową płytę. Luźny styl Rasa w "Zawijam stąd" udzielił się także samemu gospodarzowi, za to LaikIke1 potwierdził wysoką formę z "Milczmen..." i co by nie mówić - zjadł Karwana w kawałku "Coś się kończy". Dodatkowo miłym zaskoczeniem była zwrotka nieznanego przeze mnie Bojkota. Trochę więcej spodziewałem się z kolei po Zkibwoyu, po przesłuchaniu 2stego zacząłem się nieco obawiać o jego "Puzzle", a Kot Kuler ładnie wszedł w zwrotkę, by później nieco obniżyć loty w "Za najlepsze akcje". Za to Lilu była na tyle krótko, że ciężko ją osądzić, ale raczej in minus.

O ile Karwana z gośćmi można oceniać na czwórkę z minusem, tak duża różnorodność producentów na "Fabryce snów" poszła zdecydowanie w jakość i ten element chyba jest najmocniejszą stroną płyty. Największe perełki to np. rozpoczynające album "Mogę sobie pozwolić" produkcji Rav'a i "Selekcja" czy późniejsze "Zawijam stąd" (oba Quiza), ale naprawdę zbrodnią byłoby pominąć tu jakikolwiek z nich - z obowiązku dodam, że za muzykę wzięli się tu także 2sty, BobAir, Reno, Westone i Kudel.

Gdybym nie słyszał wcześniej "Wielkiego serca" na pewno wyżej oceniałbym "Fabrykę snów". Niby nic jej nie brakuje, ale mimo to spodziewałem się lepszej produkcji, zwłaszcza że obrosła ona w prawdziwą legendę i od jej zapowiedzi do wyjścia na światło dzienne minęło tyle czasu, że można było poprawić niektóre kwestie. Sytuacja więc podobna jak z zeszłorocznym krążkiem W.E.N.Y. - jest po prostu dobrze, ale miało być dużo lepiej. I wciąż najlepsze co wyszło spod ręki Karwana w tym roku to spontaniczny "Track Ogólny".

CAŁA PŁYTA

sobota, 14 kwietnia 2012

Górale gonili, aż dogonili

Fot. K. Dzierżawa/ts.podbeskidzie.pl
Można już ze sporym prawdopodobieństwem stwierdzić, że dziś Śląsk w Bielsku pogrzebał swoje szanse na mistrzostwo. W dodatku prowadzenie i w rezultacie dwa punkty stracił w 90. minucie, gdy gola zdobył Robert Demjan. Najbardziej z wyniku cieszy się Legia, która może w tej kolejce odjechać wrocławianom na pięć punktów.

Śląsk zrobił tak naprawdę wszystko, żeby tego meczu nie wygrać. Trudno inaczej określić sytuację, gdy drużyna z aspiracjami na mistrza Polski, która w przypadku zwycięstwa siedziałaby dosłownie na plecach liderującej Legii, stwarza w spotkaniu z grającym już o nic beniaminkiem dosłownie kilka sytuacji. Na domiar złego gdy już trafia do siatki, zamyka się na własnej połowie i pozwala rozwinąć skrzydła walecznym, ale znajdującym się w lekkim dołku po dwóch kolejnych porażkach z outsiderami, Góralom. Wisienką na torcie indolencji Śląska niech będzie sytuacja z 88. minuty, gdy nie mające nic do stracenia Podbeskidzie rzuca wszystkie siły (łącznie ze stoperem Bartłomiejem Koniecznym) do ataku, a Łukasz Madej mając mnóstwo czasu na dokładny strzał i mając przed sobą tylko Mateusza Bąka nie trafia nawet w bramkę. Dwie minuty później Robert Demjan wykorzystał dokładną wrzutkę niezwykle ruchliwego dziś Sylwestra Patejuka i doprowadza do wyrównania. 

Śląsk stracił dziś ważne punkty, ale kto wie jak potoczyłby się losy spotkania, gdyby w 29. minucie boiska nie musiał opuścić z powodu kontuzji Sebastian Mila. Do jego zejścia z boiska gra wrocławian nie wyglądała źle - goście raczej kontrolowali wydarzenia boiskowe i raz nawet sam Mila znakomicie obsłużył Łukasza Gikiewicza, ale jego strzał sparował Bąk. Sytuację miał także Cristian Omar Diaz, ale po sprytnym uwolnieniu się spod opieki obrońcy nie zdołał pokonać golkipera gospodarzy uderzeniem z ostrego kąta. Swoje okazje miało także Podbeskidzie, głównie za sprawą szalejącego Patejuka. W najlepszej akcji meczu, po minięciu na lewym skrzydle kilku zawodników Śląska, zejściu do środka i klepce z Demjanem pomylił się jednak o pół metra. Pierwsza połowa była mało emocjonująca, a z rzadka atakujący piłkarze obu drużyn skupili się głównie na walce w środku boiska.

Drugą połowę lepiej zaczęli Górale, ale po strzale Sebastiana Ziajki w 47. minucie na posterunku był Marian Kelemen. Kwadrans później było już jednak 1-0, bo Piotr Celeban, podobnie jak w meczu rundy jesiennej, trafił do bramki bielszczan. Myli się jednak ten, kto myśli że piłkarze z Dolnego Śląska poszli za ciosem. Nie mając kompletnie żadnego pomysłu na grę, w szczególności gdy na tragicznej dziś murawie przy Rychlińskiego ciężko było stworzyć składną akcję i gdy wyłączony był z gry szybki Waldemar Sobota, dali się zepchnąć do obrony. Pierwsze poważne ostrzeżenie dla wicemistrzów Polski dał Ziajka, ale jego wolej przeleciał z metr nad bramką. Chwilę później powinno być już jednak 1-1 - joker Górali Piotr Malinowski będąc kilka metrów przed bramką najpierw jednak nie trafił w piłkę lewą nogą, by poprawiając prawą pomylić się minimalnie. Jeszcze chwilę przed sytuacją Madeja groźnie uderzył nad bramką Przemysław Kaźmierczak, ale kilka minut później Demjan rozwiał wątpliwości - Śląsk nie jest na dzień dzisiejszy wiarygodnym kandydatem na mistrza i powinien się z tą myślą pogodzić. Bo właśnie w takich meczach jak ten dzisiejszy, ze słabszym zespołem i przy prowadzeniu, zdobywa się tytuły. Szansa tli się jeszcze w dogodnym dla wrocławian terminarzu, jednak te mecze trzeba jednak umieć wygrać, a dziś podopieczni Oresta Lenczyka pokazali, że mogą mieć z duże problemy.