czwartek, 28 lipca 2011

ARFixer w "Tylko Piłce", czyli gazeta prawie jak w Harrym Potterze! [video]

Od teraz każdy numer "Tylko Piłki" wzbogacony będzie multimedialnymi treściami, dostępnymi w telefonach komórkowych. Wszystko dzięki technologii ARFixer, którą tygodnik używa jako pierwszy na świecie.

Sprawa jest prosta - np. we wtorek kupić gazetę (z nowym layoutem, papierem, logiem, większą ilością stron i dwukrotnie zwiększonym nakładem, ale ze starą ceną!) posiadać telefon komórkowy z systemem Android (później także na inne systemy) i ściągnąć z Android Market darmową aplikację "Tylko Piłka". Następnie zeskanować wybrany przez siebie artykuł i po chwili na ekranie telefonu zobaczymy dodatkowe informacje na ten temat, wzbogacone o pliki video. Co ciekawe, po najechaniu na reklamę telefon wyświetli klip reklamowy, a my będziemy mogli od razu skierować się do sklepu internetowy i dany produkt zakupić. Pokaz video na dole.

Zastosowanie tego typu technologii wydaje się być dużym i odważnym krokiem do przodu jeśli chodzi o prasę, która ze względu na swą naturę jest mniej aktualna i uboższa audiowizualnie od nowych mediów. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że jest to milowy krok, mogący zrewolucjonować media drukowane, ale na tego typu deklarację wypadałoby jeszcze trochę poczekać. Przeszkodą wydaje się w tym momencie mały dostęp ludzi do zaawansowanych technologicznie komórek, ale z czasem ilość posiadaczy smarfonów wzrośnie, tak samo jak zapotrzebowanie na nowe rozwiązania i nowinki, mające na celu przyciągnąć klientów i oczywiście pieniądze. To z kolei może zainteresować (albo zmusić?) inne tytuły do wprowadzenia ARFixer, a tygodnik jako pionier sporo na tym zyska finansowo, bo technologia jest zastrzeżona prawnie dla opolskiej gazety.

Czas pokaże, jak sprawa potoczy się dalej i czy rozwiązanie się przyjmie - ja jestem zdania, że za jakiś czas będzie to mus, a technologia ARFixer jawi się trochę jako jeden z niewielu sposobów ratunku dla upadającej nieco kultury kupowania prasy. Podwójnie miło mi, że mogę sam w tym wszystkim uczestniczyć, nawet dokładając jedynie małą cegiełkę do "Tylko Piłki", którą w tym momencie prześcignąć może jedynie urzeczywistnienie pomysłu rodem z Harrego Pottera. Teraz do tego jest już niebezpiecznie blisko...   



czwartek, 21 lipca 2011

Theophilus London - Timez Are Weird These Days [2011]

Last name London, the first name Theophilus - warto zapamiętać te słowa, bo być może takim refrenem otwierać będzie się najlepsza płyta roku 2011. A już z pewnością jedna z najświeższych.

Przed wydaniem "TAWTD" London na koncie miał kilka mixtapeów, bardzo dobrze przyjętych przez słuchaczy i EP-kę zatytułowaną "Lovers Holiday". W nagraniu tego materiału palce maczali tacy artyści jak m.in. Sara Quinn (Tegan and Sara), czy Derek Sitek (TV on the Radio), a promował go przyjemny singiel "Flying Overseas" z Solange Knowles. Fakt zainteresowania się Londonem przez tak znane osoby wskazuje, że mamy do czynienia z artystą nietuzinkowym. Sprawdzanie czegokolwiek sygnowanego nazwiskiem urodzonego w Trynidadzie i wychowanego na nowojorskim Brooklynie muzyka tylko utwierdzi nas w tym przekonaniu. Jego kawałki to świetne połączenie elektroniki, rocka, lat 80-tych i czarnej muzyki, dodatkowo okraszone naprawdę dobrze zaśpiewanymi i wpadającymi w ucho refrenami. Porównania na tym polu z Kid Cudim jest jak najbardziej na miejscu, z tym że London robi to poziom lepiej, bo to zdolniacha jakich mało.

Już na otwarcie dostajemy solidną próbkę możliwości muzyka - "Last Name London" (na dole) to przedsionek płyty, udana próba przedstawienia swej osoby w bardzo mocny i zapadający w pamięci sposób, bo London jest tu chyba najbardziej agresywny w rapowaniu. Później "Love Is Real" z gościem w osobie Holly Mirandy, która wespół z gospodarzem brzmiącym jak Modern Talking śpiewa przyjemny refren. To właśnie one, obok podkładów, zachwycają chyba najbardziej - przy "All Around The World""Stand Alone" trudno usiedzieć w miejscu, "Why Even Try" jest trochę jak tradycyjny wyciskacz łez, fajnie się słucha miłosnego "One Last Time". Utwór "Stop It" przypomina mi trochę coś od Dizzee Rascala. Do płyty nagrano kilka dobrych klipów, w większości bardzo klimatycznych i oddających to co znajdziemy na albumie.

W rezultacie dostajemy coś w rodzaju hip-hopowego Princea albo lepszą wersję Kid Cudiego, z którym Theophilus nie uniknie porównań nawet jeśli chodzi o styl ubioru (patrz okładka) - nie bez powodu ma swego bloga na hypebeast, bo wygląda jak Jezus hype i król hipsterów w jednym, żywcem przeniesiony z brooklyńskich ulic z czasów początku kultury hip-hopowej. Rapowi puryści będą pewnie lekko zawiedzeni, bo jeśli ktoś szuka tradycyjnych podkładów, bębnów i skreczy to nie ten adres. Z kolei zadowoleni będą fani opanowującej ostatnio rap elektroniki i szukający czegoś nowego i zarazem starego, czerpiącego garściami z dorobku poprzednich dekad. Jednym słowem Theophilus London, to obecnie najświeższe spojrzenie wstecz na rapowym rynku i murowany kandydat do TOPileśtam w kategorii "zagraniczna płyta hip-hopowa roku". 

wtorek, 12 lipca 2011

Jeśli jesteś skejtem słuchaj tylko tego #8: Shocking Blue


Powracam do cyklu JJSSTT, tym razem tematem będzie zespół Shocking Blue. Grupa należy do tzw. one hit wonder, czyli gwiazd jednego przeboju. W przypadku Holendrów jest to utwór "Venus", który znalazł się nawet na pierwszym miejscu prestiżowej listy Billboarda na początku 1970 roku. Później było gorzej z tymi hitami, aż w końcu zespół się rozpadł w roku 1974, a wokalistka Mariska Veres wiedziona przez swój charakterystyczny głos nagrywała materiały solo. Zostawili po sobie jednak całkiem fajne piosenki, przy których "Venus" wydaje się być średnią produkcją. Cover jednej z nich, "Love Buzz", był pierwszym singlem i znalazł się na debiutanckiej płycie Nirvany. Muzyka to po prostu dobry, klasyczny rock, więc powinno się podobać. Ograniczyłem się do trzech moich ulubionych kawałków, wzbogaconych o "Venus" (ma generować ruch, żart), jednak zaświadczam, że dobrych utworów Shocking Blue jest jeszcze co najmniej kilka - polecam "The Very Best Of" albo inne tego typu, oficjalne lub nie, kompilacje.

1.



Tak jak pisałem wcześniej, "Venus" wyniósł grupę na szczyty przebojów w Europie i USA. Jest się oficjalnie l*musem jeśli jej się nie zna, bo naprawdę ciężko tej piosenki nie kojarzyć, zwłaszcza że do teraz pojawia się w radio. Singiel doczekał się licznych coverówprofanacji, pojawiał się w wielu filmach, a nawet został sparodiowany przez Muppety.

2.



Kawałek "Send Me a Postcard Darling" pochodzi z tego samego albumu grupy, co "Venus". Jest to chyba moja ulubiona ich piosenka, uroku dodają jej jeszcze brudne bębny i gitara - znak tamtych czasów, kiedy produkcja wyglądała dużo gorzej niż dziś. Co ciekawe, utwór znalazł się na winylowej wersji krążka, ale gdy pojawiło się w 1989 roku CD został wyrzucony - podobnie jak m.in. "Never Marry a Railroad Man". Trochę siara.

3.



Czwarty album, który zwał się trzecim, Shocking Blue z 1971 roku otwierał "Shocking You".  Znalazł się również na singlu razem z "Waterloo". Był to ogromny hit w Japonii, ale nie tylko.

4. 



Na żadnym albumie nie znalazł się z kolei "Hot Sand". Umieszczony na singlowym wydaniu "Venus", zjada swoją sławniejszą siostrę z taką samą łatwością, jak Mateusz Kowalski trzaska przy niej tricki w "Easy Livin"

Tak oto kończy się jubileuszowy, 50 wpis na blogu! 
 

środa, 6 lipca 2011

Heineken Open'er, czyli depozyt-srepozyt i Chris Martin


Czwartek, ostatni dzień czerwca i pierwszy Heineken Open'er był chyba jedynym, w którym pogoda w pełni dopisała festiwalowiczom - było słonecznie, ciepło i bez deszczu. Traf chciał, że to właśnie w ten dzień zagrała dla wielu najjaśniejsza gwiazda HOF, czyli Coldplay. Magia zespołu (a może samego Chrisa Martina?) przyciągnęła pod scenę rekordową liczbę publiczności, która na pewno nie żałowała wydanych pieniędzy.

Liczbie widzów nie można się dziwić - zespół, która ma na koncie 50 milionów sprzedanych płyt pierwszy raz zawitał do Polski. Ilość ludzi świetnie odzwierciedlały przeładowane pociągi - wystarczy powiedzieć, że 6 wagonów mojego składu wyruszającego kilka minut po 5 rano w dzień koncertu już na samym początku we Wrocławiu było zapełnionych, a pociąg zatrzymywał się później jeszcze w takich miastach jak Poznań, czy Bydgoszcz. O spokojnym dojściu do toalety można było pomarzyć, bo korytarz przypominał legowisko i trzeba było się mocno natrudzić, żeby nikogo nie kopnąć w nogę, głowę i przy okazji nie zbudzić. A najlepsze, że od razu g*wniarze oburzonko, że Auschwitz i PKP niemiłość, pójdą na te ich prawa, medycyny i dziennikarstwa (szczał w stopę) to zobaczą podróże. Później podobnie wyglądały wagony Trójmiejskiej SKM, zwłaszcza gdy zbliżał się wieczór i co za tym idzie najciekawsze koncerty, a kolorowa młodzież tłumnie i gwarnie wracała z plaży.

O organizacji samego festiwalu napiszę później, więc będzie nie chronologicznie i przejdę do samego koncertu Coldplay. Nie będę ukrywał, że znalazłbym wiele ciekawszych sposobów na wydanie tej ilości pieniędzy, którą przeznaczyłem na dojazd, koncert, jedzenie i powrót. Nawet gdyby moje konto byłoby nieco grubsze, to nie wiem czy poświęciłbym się i wyruszyłbym prawie 500 km w jedną stronę wypełnionym po brzegi pociągiem, serwując sobie ciężkie 2 dni w trakcie których godziny snu można spokojnie policzyć na palcach dwóch dłoni. Nie mówiąc już o jakimś porządnym odświeżeniu się potem, żeby nie atakować ludzi potem. Jedni jednak wolą deklarować swą miłość na f*jsbuku, ja wolałem osobiście dopilnować, żeby moja groupie Chrisa Martina bezpiecznie dotarła na miejsce, bo istniało ogromne prawdopodobieństwo zgubienia się już na wrocławskim dworcu. Ja fanem tej grupy nie byłem nigdy i jedynym sposobem na zmianę mojego zdania był właśnie ten koncert, bo jak wie każdy kto chociaż raz był na jakimś większym wydarzeniu muzycznym, magia występu live potrafi zrobić cuda.

Cudu nie było, ale ulegałem momentami Anglikom, szepcząc pod nosem refreny (znane, bo ona w domu) i klaszcząc w dłonie ze trzy razy pewnie. Abstrahując od mojej opinii na temat muzyki Coldplay, trudno było nie docenić niezwykłej charyzmy Martina, nawet jeśli porwana grupa to głównie dziewczyny w wieku od gimnazjum do studiów, wpatrzone  weń jak w obraz. Wokalista momentami był wręcz zachwycony publicznością i podkreślał, że na pewno nie jest to ich ostatni koncert w Polsce. Zespół spokojne piosenki przeplatał mocnymi kawałkami, w trakcie których Chris Martin szalał na scenie. To samo działo się także pod nią, a spektakl dopełniały fajerwerki i kilkanaście sporych piłek i balonów puszczanych w stronę publiczności. Spodziewałem się raczej koncertu mniej energicznego, z przewagą ballad, a zespół ku mojemu zaskoczeniu naprawdę dał radę. Ślepy zauważyłby (a już z pewnością usłyszałby), jak spragnieni Coldplay byli Polacy, ogromny tłum bawił się doskonale i potrafił zaśpiewać każdą piosenkę. Kobiety piszczały i płakały, mężczyźni wyrzucali w górę kapelusze, a niebo było wyjątkowo łaskawe tego dnia.

Jeśli chodzi o resztę koncertów to niestety nie dane było mi  zobaczyć za wiele – koncert Two Door Cinema Club nałożył się częściowo z Coldplay, w dodatku ich występ był na Tent Stage oddalonym od Main Stage i wejścia o jakieś 10 minut drogi. Przyjemnie jadło mi się kiełbasę przy Simian Mobile Disco, na plus zdecydowanie Paolo Nuttini. Nieco więcej oczekiwałem po Caribou, bo słyszałem wiele pochlebnych opinii o nich, więc trochę cios i nudy. Poprzedzający zespół Chrisa Martina The National całkiem nieźle przygotował publiczność, ale wyszła polaczkowość kiedy zaczęto skandować „Coldplay” jeszcze w trakcie ich występu (chyba, że się przesłyszałem).

Inne dni to znam jedynie z opowieści, filmików na youtubie i relacji live, więc napisze tylko w skrócie co pamiętam. Brodka aka k*rwa c*uj acapella bardzo fajnie rozgrzała publiczność przed Pulp, przy Gooralu zatrzymywała się spora ilość osób zmierzających na Prince i tym samym Mateusz skradł trochę audytorium Księciowi, więc szacun i klaśnij w dłonie dla Bielszczanina. Na komputerze oglądałem trochę Kate Nash i też całkiem pozytywnie, za to z Big Boiem były jakieś problemy i ludzie niezadowoleni. Ostatni dzień nieźle wyglądał na kartce, młodziaki z The Wombats pokazali polskim indie jak się bawić i rozkochiwać Polki, tak jak nieco starsi kumple po fachu z The Strokes. Później M.I.A. nie można było słuchać, bo problemy jakieś z nagłośnieniem i zamykający Główną Scenę ze sporym dupnięciem Deadmau5. W namiocie jeden z lepszych występów na HOF dali Chromeo, czyli żydowsko-murzyńska para muzyków, którą jak ktoś nie zna muzyki, to zna facjaty z "Barbry Streisand". W sumie tego było tak dużo, że ciężko opisać wszystko, czekam na jakąś fajną relację, bo to co było na obsługującym festiwal onecie to żenua. Szumnie zwane relacjami nic nie wnoszące max trzyminutowe filmiki, plus pamiętnik jakiegoś dziennikarza ich, który chyba odnosił jakąś s*ksualną satysfakcję z krytykowania przy każdej okazji Coldplay, wytykania im wszystkiego i porównywania do swoich bożków.

Najważniejsze i najprzyjemniejsze masz już za sobą drogi czytelniku – teraz będzie o organizacji, absurdalnych zakazach i przepisach – więc spokojnie można akurat tego akapitu nie czytać i przejść od razu dalej, do podsumowania. Na początku małe wyjaśnienie – doceniam wielkość, renomę i sławę HOF wybiegającą daleko poza Odrę i Bug. Rozumiem, że na takim festiwalu, bez precedensu w Polsce, muszą obowiązywać bardzo sztywne i jasne zasady, chociażby dlatego żeby nie wyjść na jakichś dzikusów i ciemnogród przed całym muzycznym światem. Ale nawet patrząc przez pryzmat tych wszystkich regulaminów nie mogę zrozumieć, dlaczego w miejscu do tego przeznaczonym, czyli w depozycie, nie mogę zostawić takich produktów jak buty, czy książka. Paradoksem dla mnie było, że zamkniętych ciasteczek i wody mineralnej, bułek przygotowanych na podróż powrotną, nie mogę zostawić w depozycie, bo wiem że na teren festiwalu nawet nie mam co próbować wnosić. Dochodziło do takich sytuacji, że Pani odmawiała (NIE BO NIE) przyjęcia butów w okienku depozytu, w trakcie gdy ochroniarz bez problemu wpuścił z nimi na koncert. Wszystkie problemy związane z pozostawieniem rzeczy dało się jakoś rozwiązać i obyło się bez wyrzucania jedzenia do śmieci, ale zostało to niestety okupione stratą jakichś 40 minut i trochę nerwów. Może nie przeczytałem regulaminu dokładnie, ale i tak głupio, zwłaszcza że koszt takiej usługi to 10 zł. Dodałbym do tego jeszcze tylko jedno otwarte okienko wymiany biletów na opaski na dworcu w Gdyni (co skutkowało gigantyczną kolejką) i problemy się kończą. Świetnym rozwiązaniem są autobusy dowożące festiwalowiczów na Babie Doły, kursujące praktycznie non stop w liczbie chyba kilkudziesięciu. Co ciekawe, do pojazdów wpuszczana była mniej więcej taka ilość ludzi, żeby dla każdego znalazło się miejsce siedzące, ewentualnie stojące z dużą ilością przestrzeni wokół. Bałem się szczerze mówiąc sytuacji jak na Piastonaliach, gdy busy naładowane były do granic możliwości – tu jednak organizatorzy wykazali się większym pomyślunkiem. Obowiązującym środkiem płatności na terenie Open’era były specjalne kupony (1 – 3 zł), dzięki którym obsługa nie musiała za każdym razem wydawać reszty i wszystko szło sprawniej. Dodatkowo udało się mi kupić okazyjnie 3 kupony za 5 zł od zmęczonego Polaka - z kolei jakiś niezidentyfikowany narodowo obcokrajowiec nie był już taki miły i za swój kupon chciał regularną cenę, co za.

Chciałbym, żeby moja przygoda z HOF nie skończyła się na jednym dniu i to raczej w roli osoby towarzyszącej, bo warto tam pojechać chociażby dla klimatu wielkiego muzycznego święta. Tysiące ludzi, w większości nastawionych niezwykle przyjaźnie, z całego świata (flagi RPA, Brazylii etc.), żadnych spięć. Nawet można przeboleć tę podróż z wyznawczyniami kultu Chrisa Martina, te wszystkie zakazy, kolejki do wszystkiego i w końcu cenę karnetu w wysokości tygodniowych wakacji. I tak ta edycja nie była taka mocna, bo np. hip-hopowo wypadła bardzo miernie i tu gratulacje dla organizatorów Coke, którzy sprawdzili Kanye Westa i Kid Cudiego, a spokojnie zagwarantowała dużo wrażeń do końca życia. Wyrazem tego niech będzie najdłuższa notka w historii bloga, ale w tej sytuacji dziwnym nie jest, jak mawiają superłotry w Oplau.