środa, 6 lipca 2011

Heineken Open'er, czyli depozyt-srepozyt i Chris Martin


Czwartek, ostatni dzień czerwca i pierwszy Heineken Open'er był chyba jedynym, w którym pogoda w pełni dopisała festiwalowiczom - było słonecznie, ciepło i bez deszczu. Traf chciał, że to właśnie w ten dzień zagrała dla wielu najjaśniejsza gwiazda HOF, czyli Coldplay. Magia zespołu (a może samego Chrisa Martina?) przyciągnęła pod scenę rekordową liczbę publiczności, która na pewno nie żałowała wydanych pieniędzy.

Liczbie widzów nie można się dziwić - zespół, która ma na koncie 50 milionów sprzedanych płyt pierwszy raz zawitał do Polski. Ilość ludzi świetnie odzwierciedlały przeładowane pociągi - wystarczy powiedzieć, że 6 wagonów mojego składu wyruszającego kilka minut po 5 rano w dzień koncertu już na samym początku we Wrocławiu było zapełnionych, a pociąg zatrzymywał się później jeszcze w takich miastach jak Poznań, czy Bydgoszcz. O spokojnym dojściu do toalety można było pomarzyć, bo korytarz przypominał legowisko i trzeba było się mocno natrudzić, żeby nikogo nie kopnąć w nogę, głowę i przy okazji nie zbudzić. A najlepsze, że od razu g*wniarze oburzonko, że Auschwitz i PKP niemiłość, pójdą na te ich prawa, medycyny i dziennikarstwa (szczał w stopę) to zobaczą podróże. Później podobnie wyglądały wagony Trójmiejskiej SKM, zwłaszcza gdy zbliżał się wieczór i co za tym idzie najciekawsze koncerty, a kolorowa młodzież tłumnie i gwarnie wracała z plaży.

O organizacji samego festiwalu napiszę później, więc będzie nie chronologicznie i przejdę do samego koncertu Coldplay. Nie będę ukrywał, że znalazłbym wiele ciekawszych sposobów na wydanie tej ilości pieniędzy, którą przeznaczyłem na dojazd, koncert, jedzenie i powrót. Nawet gdyby moje konto byłoby nieco grubsze, to nie wiem czy poświęciłbym się i wyruszyłbym prawie 500 km w jedną stronę wypełnionym po brzegi pociągiem, serwując sobie ciężkie 2 dni w trakcie których godziny snu można spokojnie policzyć na palcach dwóch dłoni. Nie mówiąc już o jakimś porządnym odświeżeniu się potem, żeby nie atakować ludzi potem. Jedni jednak wolą deklarować swą miłość na f*jsbuku, ja wolałem osobiście dopilnować, żeby moja groupie Chrisa Martina bezpiecznie dotarła na miejsce, bo istniało ogromne prawdopodobieństwo zgubienia się już na wrocławskim dworcu. Ja fanem tej grupy nie byłem nigdy i jedynym sposobem na zmianę mojego zdania był właśnie ten koncert, bo jak wie każdy kto chociaż raz był na jakimś większym wydarzeniu muzycznym, magia występu live potrafi zrobić cuda.

Cudu nie było, ale ulegałem momentami Anglikom, szepcząc pod nosem refreny (znane, bo ona w domu) i klaszcząc w dłonie ze trzy razy pewnie. Abstrahując od mojej opinii na temat muzyki Coldplay, trudno było nie docenić niezwykłej charyzmy Martina, nawet jeśli porwana grupa to głównie dziewczyny w wieku od gimnazjum do studiów, wpatrzone  weń jak w obraz. Wokalista momentami był wręcz zachwycony publicznością i podkreślał, że na pewno nie jest to ich ostatni koncert w Polsce. Zespół spokojne piosenki przeplatał mocnymi kawałkami, w trakcie których Chris Martin szalał na scenie. To samo działo się także pod nią, a spektakl dopełniały fajerwerki i kilkanaście sporych piłek i balonów puszczanych w stronę publiczności. Spodziewałem się raczej koncertu mniej energicznego, z przewagą ballad, a zespół ku mojemu zaskoczeniu naprawdę dał radę. Ślepy zauważyłby (a już z pewnością usłyszałby), jak spragnieni Coldplay byli Polacy, ogromny tłum bawił się doskonale i potrafił zaśpiewać każdą piosenkę. Kobiety piszczały i płakały, mężczyźni wyrzucali w górę kapelusze, a niebo było wyjątkowo łaskawe tego dnia.

Jeśli chodzi o resztę koncertów to niestety nie dane było mi  zobaczyć za wiele – koncert Two Door Cinema Club nałożył się częściowo z Coldplay, w dodatku ich występ był na Tent Stage oddalonym od Main Stage i wejścia o jakieś 10 minut drogi. Przyjemnie jadło mi się kiełbasę przy Simian Mobile Disco, na plus zdecydowanie Paolo Nuttini. Nieco więcej oczekiwałem po Caribou, bo słyszałem wiele pochlebnych opinii o nich, więc trochę cios i nudy. Poprzedzający zespół Chrisa Martina The National całkiem nieźle przygotował publiczność, ale wyszła polaczkowość kiedy zaczęto skandować „Coldplay” jeszcze w trakcie ich występu (chyba, że się przesłyszałem).

Inne dni to znam jedynie z opowieści, filmików na youtubie i relacji live, więc napisze tylko w skrócie co pamiętam. Brodka aka k*rwa c*uj acapella bardzo fajnie rozgrzała publiczność przed Pulp, przy Gooralu zatrzymywała się spora ilość osób zmierzających na Prince i tym samym Mateusz skradł trochę audytorium Księciowi, więc szacun i klaśnij w dłonie dla Bielszczanina. Na komputerze oglądałem trochę Kate Nash i też całkiem pozytywnie, za to z Big Boiem były jakieś problemy i ludzie niezadowoleni. Ostatni dzień nieźle wyglądał na kartce, młodziaki z The Wombats pokazali polskim indie jak się bawić i rozkochiwać Polki, tak jak nieco starsi kumple po fachu z The Strokes. Później M.I.A. nie można było słuchać, bo problemy jakieś z nagłośnieniem i zamykający Główną Scenę ze sporym dupnięciem Deadmau5. W namiocie jeden z lepszych występów na HOF dali Chromeo, czyli żydowsko-murzyńska para muzyków, którą jak ktoś nie zna muzyki, to zna facjaty z "Barbry Streisand". W sumie tego było tak dużo, że ciężko opisać wszystko, czekam na jakąś fajną relację, bo to co było na obsługującym festiwal onecie to żenua. Szumnie zwane relacjami nic nie wnoszące max trzyminutowe filmiki, plus pamiętnik jakiegoś dziennikarza ich, który chyba odnosił jakąś s*ksualną satysfakcję z krytykowania przy każdej okazji Coldplay, wytykania im wszystkiego i porównywania do swoich bożków.

Najważniejsze i najprzyjemniejsze masz już za sobą drogi czytelniku – teraz będzie o organizacji, absurdalnych zakazach i przepisach – więc spokojnie można akurat tego akapitu nie czytać i przejść od razu dalej, do podsumowania. Na początku małe wyjaśnienie – doceniam wielkość, renomę i sławę HOF wybiegającą daleko poza Odrę i Bug. Rozumiem, że na takim festiwalu, bez precedensu w Polsce, muszą obowiązywać bardzo sztywne i jasne zasady, chociażby dlatego żeby nie wyjść na jakichś dzikusów i ciemnogród przed całym muzycznym światem. Ale nawet patrząc przez pryzmat tych wszystkich regulaminów nie mogę zrozumieć, dlaczego w miejscu do tego przeznaczonym, czyli w depozycie, nie mogę zostawić takich produktów jak buty, czy książka. Paradoksem dla mnie było, że zamkniętych ciasteczek i wody mineralnej, bułek przygotowanych na podróż powrotną, nie mogę zostawić w depozycie, bo wiem że na teren festiwalu nawet nie mam co próbować wnosić. Dochodziło do takich sytuacji, że Pani odmawiała (NIE BO NIE) przyjęcia butów w okienku depozytu, w trakcie gdy ochroniarz bez problemu wpuścił z nimi na koncert. Wszystkie problemy związane z pozostawieniem rzeczy dało się jakoś rozwiązać i obyło się bez wyrzucania jedzenia do śmieci, ale zostało to niestety okupione stratą jakichś 40 minut i trochę nerwów. Może nie przeczytałem regulaminu dokładnie, ale i tak głupio, zwłaszcza że koszt takiej usługi to 10 zł. Dodałbym do tego jeszcze tylko jedno otwarte okienko wymiany biletów na opaski na dworcu w Gdyni (co skutkowało gigantyczną kolejką) i problemy się kończą. Świetnym rozwiązaniem są autobusy dowożące festiwalowiczów na Babie Doły, kursujące praktycznie non stop w liczbie chyba kilkudziesięciu. Co ciekawe, do pojazdów wpuszczana była mniej więcej taka ilość ludzi, żeby dla każdego znalazło się miejsce siedzące, ewentualnie stojące z dużą ilością przestrzeni wokół. Bałem się szczerze mówiąc sytuacji jak na Piastonaliach, gdy busy naładowane były do granic możliwości – tu jednak organizatorzy wykazali się większym pomyślunkiem. Obowiązującym środkiem płatności na terenie Open’era były specjalne kupony (1 – 3 zł), dzięki którym obsługa nie musiała za każdym razem wydawać reszty i wszystko szło sprawniej. Dodatkowo udało się mi kupić okazyjnie 3 kupony za 5 zł od zmęczonego Polaka - z kolei jakiś niezidentyfikowany narodowo obcokrajowiec nie był już taki miły i za swój kupon chciał regularną cenę, co za.

Chciałbym, żeby moja przygoda z HOF nie skończyła się na jednym dniu i to raczej w roli osoby towarzyszącej, bo warto tam pojechać chociażby dla klimatu wielkiego muzycznego święta. Tysiące ludzi, w większości nastawionych niezwykle przyjaźnie, z całego świata (flagi RPA, Brazylii etc.), żadnych spięć. Nawet można przeboleć tę podróż z wyznawczyniami kultu Chrisa Martina, te wszystkie zakazy, kolejki do wszystkiego i w końcu cenę karnetu w wysokości tygodniowych wakacji. I tak ta edycja nie była taka mocna, bo np. hip-hopowo wypadła bardzo miernie i tu gratulacje dla organizatorów Coke, którzy sprawdzili Kanye Westa i Kid Cudiego, a spokojnie zagwarantowała dużo wrażeń do końca życia. Wyrazem tego niech będzie najdłuższa notka w historii bloga, ale w tej sytuacji dziwnym nie jest, jak mawiają superłotry w Oplau.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz