Last name London, the first name Theophilus - warto zapamiętać te słowa, bo być może takim refrenem otwierać będzie się najlepsza płyta roku 2011. A już z pewnością jedna z najświeższych.
Przed wydaniem "TAWTD" London na koncie miał kilka mixtapeów, bardzo dobrze przyjętych przez słuchaczy i EP-kę zatytułowaną "Lovers Holiday". W nagraniu tego materiału palce maczali tacy artyści jak m.in. Sara Quinn (Tegan and Sara), czy Derek Sitek (TV on the Radio), a promował go przyjemny singiel "Flying Overseas" z Solange Knowles. Fakt zainteresowania się Londonem przez tak znane osoby wskazuje, że mamy do czynienia z artystą nietuzinkowym. Sprawdzanie czegokolwiek sygnowanego nazwiskiem urodzonego w Trynidadzie i wychowanego na nowojorskim Brooklynie muzyka tylko utwierdzi nas w tym przekonaniu. Jego kawałki to świetne połączenie elektroniki, rocka, lat 80-tych i czarnej muzyki, dodatkowo okraszone naprawdę dobrze zaśpiewanymi i wpadającymi w ucho refrenami. Porównania na tym polu z Kid Cudim jest jak najbardziej na miejscu, z tym że London robi to poziom lepiej, bo to zdolniacha jakich mało.
Już na otwarcie dostajemy solidną próbkę możliwości muzyka - "Last Name London" (na dole) to przedsionek płyty, udana próba przedstawienia swej osoby w bardzo mocny i zapadający w pamięci sposób, bo London jest tu chyba najbardziej agresywny w rapowaniu. Później "Love Is Real" z gościem w osobie Holly Mirandy, która wespół z gospodarzem brzmiącym jak Modern Talking śpiewa przyjemny refren. To właśnie one, obok podkładów, zachwycają chyba najbardziej - przy "All Around The World" i "Stand Alone" trudno usiedzieć w miejscu, "Why Even Try" jest trochę jak tradycyjny wyciskacz łez, fajnie się słucha miłosnego "One Last Time". Utwór "Stop It" przypomina mi trochę coś od Dizzee Rascala. Do płyty nagrano kilka dobrych klipów, w większości bardzo klimatycznych i oddających to co znajdziemy na albumie.
W rezultacie dostajemy coś w rodzaju hip-hopowego Princea albo lepszą wersję Kid Cudiego, z którym Theophilus nie uniknie porównań nawet jeśli chodzi o styl ubioru (patrz okładka) - nie bez powodu ma swego bloga na hypebeast, bo wygląda jak Jezus hype i król hipsterów w jednym, żywcem przeniesiony z brooklyńskich ulic z czasów początku kultury hip-hopowej. Rapowi puryści będą pewnie lekko zawiedzeni, bo jeśli ktoś szuka tradycyjnych podkładów, bębnów i skreczy to nie ten adres. Z kolei zadowoleni będą fani opanowującej ostatnio rap elektroniki i szukający czegoś nowego i zarazem starego, czerpiącego garściami z dorobku poprzednich dekad. Jednym słowem Theophilus London, to obecnie najświeższe spojrzenie wstecz na rapowym rynku i murowany kandydat do TOPileśtam w kategorii "zagraniczna płyta hip-hopowa roku".
Media o spotkaniu promującym książkę o Drużbackiej
4 miesiące temu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz