sobota, 24 grudnia 2011

Święta aka Wszystkiego Najlepszego życzy r*dakcja [2011]

Wskazówka, jak obchodzić święta bez zbędnej napinki -


+ klasyka, jak pieprzony karpi i kutia -



+ klasyczna kolęda (jak Zalewska) wersja 2.0!

poniedziałek, 19 grudnia 2011

Common - The Dreamer, The Believer [2011]

Ferrari testers, Armani dressers, exquisite thick bitches that body bless us - tak zaczyna się najnowsza płyta Commona. Zdziwieni? Obiecuję, że po zagłębieniu się w tę płytę nie raz otworzycie jeszcze szerzej buzię. Ale uspokajam - starego lirycznego Commona jest tu dużo więcej niż obrzydliwie bogatego i pyskatego rapera rodem z "Watch The Throne", a jeszcze więcej pięknej muzyki.

Chicagowski muzyk fanów przyzwyczaił do głębokich tekstów, spokojnych utworów, stosunkowo rzadko wychodząc poza te ramy. Do największych klasyków hip-hopu w ogóle zaliczyć można spokojnie kilka jego płyt, w szczególności "Be", piękne od początku do końca. Wyprodukowane w większości przez będącego wtedy dopiero w przedsionku wielkiej sławy Kanye Westa oraz wciąż wielkiego choć już bardzo chorego J Dillę, który z kolei odpowiadał za wcześniejsze albumy. Słuchaczom dała kilka ponadczasowych numerów, żeby wymienić tylko tytułowe "Be""Love Is" czy "Go", a autorowi kilka nagród w tym dla najlepszego tekściarza. Poziom podtrzymany został na wydanym dwa lata później "Finding Forever", ale już "Universal Mind Control" to zupełnie inna kwestia - producentem został Pharell i jego The Neptunes co zdecydowanie odbiło się na płycie. "Wczesny" Kanye czy J Dilla dużo lepiej pasowali do Commona niż elektroniczne zabawy The Neptunes, a sam Lonnie wydawał się być w nieco słabszej formie.

Muzycznie "The Dreamer, The Believer" to zdecydowanie powrót na dobre tory. Z całą odpowiedzialnością można stwierdzić, że paradoksalnie najlepszy w tym przypadku wybór producenta był trochę strzałem w stopę - No I.D. mimo że ukrywający się za beatami i co najwyżej objawiający się refrenem (pięknym!) co rusz wysuwa się przed Commona. Muzyka to na pewno bardzo mocny, jak nie najmocniejszy, punkt tej płyty. Zaburza ją jedynie nieco kanyewate "Raw" i boombapowe "Ghetto Dreams", jednak oldschoolowa konwencja tego kawałka tłumaczy użycie najprostszych patentów. Dla mnie jako psychofana Mayera Hawthorna smaczkiem dodatkowym było zsamplowanie go w "Blue Sky".

Ocenę lirycznej części płyty warto zacząć właśnie od "Ghetto Dreams", nagranego z Nasem hołdu dla pięknych lat 90-tych. Idealnie współgra z tym trackiem klip, gdzie podchodzące już pod czterdziestkę legendy rapu przenoszą się w przeszłość, do swej młodości, marzeń i kobiet pukanych w samochodach. Kozaka Common zgrywa także w "Sweet" i chociaż na teledysku uderzając się w pierś wygląda groźnie, to w rezultacie wychodzi to nieco komicznie. Konwencja Lonniego jako twardziela ujawnia się jednak tylko w kilku utworach, w większości więc "The Dreamer, The Believer" to stary dobry Common - spokojny, przemyślany i uduchowiony, chociaż w tym przypadku nieco wtórny i bez fajerwerków. Uznajmy, że kilka lat temu założył on (sweter, skojarz follow-up) taką a nie inną stylistykę i trzyma się jej, czego przykładem "Cloth", "Celebrate""Windows" czy nawet ten nieszczęśnie zaczynający się "The Dreamer". Tak jak pisałem wcześniej, kilka razy wspomaga go śpiewem No I.D. i raz John Legend i jest to doskonałe dopełnienie jego zwrotek.

"The Dreamer, The Believer" to świetny album zamykający niezły rok w rapie. Common mimo kilku wycieczek w inne klimaty, które uznamy za małą próbę dla fanów, pozostał raczej wierny starej stylistyce. Kroku dotrzymuje mu No I.D. (a nawet czasem wyprzedza), który sprawił że płytę można traktować po prostu jako doskonałą muzykę, nie zamykając jej w sztywnych ramach hip-hopu. Równocześnie odciągnął uwagę od wszystkich wad po stronie Commona i sprawił, że ten materiał to murowany kandydat na płytę roku, w każdej możliwej kategorii.   

sobota, 10 grudnia 2011

Przezimują w znakomitych humorach

Fot. Krzysztof Dzierżawa/www/ts.podbeskidzie.pl
Mało emocjonujące spotkanie zafundowali fanom piłkarze Podbeskidzia i GKS Bełchatów. Jedyną bramkę zdobył Sebastian Ziajka i dzięki temu Górale drugi raz z rzędu schodzili z boiska w glorii zwycięzców. Kto wie jednak, jak potoczyłby się ten mecz, gdyby nie kilka kontrowersyjnych decyzji sędziego.

Trudno w przypadku tego pojedynku nie odnosić się do spotkania z 2. kolejki rozgrywek T-Mobile Ekstraklasy. W sierpniu zawodnicy Bełchatowa rozbili gości aż 6-0, a znakomity występ zanotowali Jacek Popek, który ustrzelił hat-tricka, oraz Kamil Kosowski - poczwórny asystent. Mały rewanż piłkarze Podbeskidzie urządzili sobie w 1/16 Pucharu Polski, gdy bez problemu wygrali z GKS w stosunku 3-0, ale tamten mecz nijak miał się do dzisiejszego pojedynku. W piątkowy wieczór starli się bezpośredni rywale w walce o utrzymanie się w najwyższej lidze rozgrywkowej, więc każdy chciał zakończyć mecz z kompletem punktów.

Fot. Adam Michel/www.gksbelchatow.com
Lepiej w tym spotkaniu wystartowali podopieczni Roberta Kasperczyka, ale uderzenia Ziajki i Lirana Cohena minęły bramkę strzeżoną przez Łukasza Sapelę. Niedługo później Tomasz Wróbel przytomnie odegrał piłkę do Marcina Żewłakowa, który bez zastanowienia uderzył w stronę bramki. Futbolówka zatrzymała się na ręce Bartłomieja Koniecznego, ale mimo protestów gości sędzia Stefański nie zdecydował się przerwać gry. Po mocnym początku przez następne kilkadziesiąt minut z boiska wiało nudą. Przewagę miał Bełchatów, ale poza dłuższym utrzymywaniu się przy piłce nie wynikało z tego nic, aż do 25. minuty. Nie najlepiej w polu karnym zachował się Konieczny, ale z prezentu nie skorzystał Szymon Sawala trafiając z ostrego kąta w słupek. Po tej okazji gości próżno było szukać emocji aż do samego końca pierwszej połowy, a kibice ożywili się tylko w momencie gdy po nieco przypadkowej akcji Podbeskidzia w polu karnym powalony został Ziajka, ale i w tej sytuacji gwizdek sędziego się nie odezwał.

Na drugą część gry obie jedenastki wyszły w niemal nie zmienionych składach (kontuzjowanego Juraja Dancika zastąpił Ondrej Sourek), ale z zupełnie innym, bardziej ofensywnym, nastawieniem. W 54. minucie popis dał dotychczas praktycznie bezrobotny Łukasz Sapela, który najpierw obronił mocne kopnięcie Ziajki, później dobitkę Sylwestra Patejuka z najbliższej odległości, a na sam koniec zgarnął jeszcze piłkę sprzed nosa Robertowi Demjanowi. Tyle szczęścia nie miał jednak w następnej akcji ofensywnej gospodarzy, kiedy na powtórkę z poprzedniej kolejki z Białegostoku pokusił się dobrze dysponowany Ziajka i mierzonym strzałem trafił do siatki GKS-u. W międzyczasie podobnym uderzeniem popisał się Kamil Kosowski, jednak futbolówkę w tej sytuacji sparował na rzut różny Richard Zajac. Szybko na wydarzenia na boisku zareagował trener Kamil Kiereś wpuszczając na plac gry Dawida Nowaka oraz Pawła Buzałę. Siła rażenia Bełchatowian został wzmocniona jednak tylko teoretycznie, bo jedyne realne zagrożenie ze strony tej pary to główka Nowaka wprost w ręce Zajaca. Podbeskidzie ograniczało się w tym momencie do sporadycznych ataków i próbowało dużo spokojniej niż w pierwszej połowie rozgrywać piłkę. Dobrą sytuację na podwyższenie wyniku stworzył sobie Mariusz Sacha, ale sfinalizował ją koszmarnym strzałem w aut.

Fot. Adam Michel/www.gksbelchatow.com
W sen zimowy w dużo lepszych nastrojach zapadnie ekipa spod Szyndzielni. W dwóch pierwszych kolejkach rozgrywanych awansem z rundy wiosennej Podbeskidzie zdobyło komplet punktów i znacznie przybliżyło się do pozostania w gronie najlepszych zespołów z Polski. Z kolei GKS jeszcze nie wygrał w tym sezonie na wyjeździe i to wydaje się być największym problemem podopiecznych Kamila Kieresia. Strefa spadkowa niebezpiecznie blisko i w Bełchatowie powoli już zaczynają zapominać czasy, gdy klub walczył o najwyższe cele. Teraz zadaniem jest utrzymanie się i zatrzymanie w składzie Kamila Kosowskiego, który jest na dzień dzisiejszy największym zagrożeniem drużyny z województwa łódzkiego. Bez jego dokładnych dośrodkowań, mądrości i spokoju w grze, GKS miałby zdecydowanie mniej punktów niż ma teraz.

via Tylko Piłka        

środa, 7 grudnia 2011

Folklor II definitely with Banger Certificate [2011]


Mój tegoroczny Mikołaj nie przyjechał na saniach, tylko na nartach i nie z workiem prezentów, a z drugą częścią najlepszego polskiego filmu freeskiingowego. Szóstego dnia grudnia, o godzinie szóstej internetową premierą miało najnowsze dzieło Michała Całki pt. "Folklor II". Jaki to film i przede wszystkim - czy dorównuje ubiegłorocznej produkcji?

Trudno uciec od w/w pytania, bo przecież generalnie nic się nie zmienia - koncepcja zekranizowania zimy spędzonej w najpiękniejszych narciarsko zakątkach Austrii, Włoch "przybrudzonej" nieco miejskim klimatem Śląska została zachowana, ekipa z południa Polski ta sama, muzyka ciągle hip-hopowa i tylko z rodzimej sceny. Wreszcie ten sam szef, Michał "Tenczys" Całka (który już kombinuje coś nowego), ze swym unikalnym stylem, którego znakiem rozpoznawczym są niepowtarzalne kolorki, wszechobecne refleksy i moc dobrych ujęć. Na pierwszy (nawet na drugi) rzut oka nie widać specjalnej różnicy między dwoma filmami, ale czy to jest zaleta czy wada należy rozpatrywać indywidualnie - pochwalić za kontynuowania wcześniejszego dzieła i przyznać, że w tym temacie i tak już powiedzono wszystko, czy może narzekać na nudę.

Frunie Szczepan Karpiel!
Wybieram to pierwsze, bo każdym trickiem, każdym segmentem i każdym ujęciem "Folklor II" potwierdza swoją klasę. Nie uświadczysz tu nudnych i przydługich przejazdów, pseudo-lifestylowych i nic nie wnoszących pierdół których pełno na amatorskich filmach. Wszystko idealnie pocięte, w dobrych proporcjach zestawiony park ze streetem i nieco na uboczu widoczny przez chwilę freeride. Jest za to zgrana ekipa, niekłamana radość z odjechanego tricku, szczęście w oczach i irokez ala Colby West na głowie, a na deser tradycyjnie krew (chociaż dużo mniej niż w Jedynce u Bartka Sibigi) i gleby. Najlepszą moim zdaniem część zostawiono na sam koniec i jest to part wszechstronnego Marka Dońca, nakręcony przez Roadkill Productions i będący czymś w rodzaju bonusu. Z równą gracją skacze on z dachu burzonego już Dworca PKP w Katowicach, co sunie po puszku gdzieś w Austrii, by później szaleć na wallu. To jeden z tych narciarzy, którzy śmiało mogliby wystąpić w jakiejś grubszej amerykańskiej produkcji i na pewno nie odstawałby. W parku coraz to lepszymi ewolucjami popisują się na przemian mistrz kraju Szczepan Karpiel i Bartek Sibiga który ponownie sieka double, a w mieście rury i nie tylko katują Piotrowie Pinkas i Wojarski wespół z Marcinem Pośpiechem. W "Folklorze II" zagościli także m.in. Robert Szul, Rafał Ramatowski, niezniszczalny Grzegorz "Cerata" Orłowski i znajomi zza południowej granicy na czele z Natalią Slepecką i Mario Skalą. Do udanych trzeba zaliczyć tour po kilku polskich miastach - ekipa Folkloru odwiedziła KatowicachKrakowie, Zakopanem, Wrocławiu i Warszawie i nigdzie nie narzekano na frekwencję. To bardzo miły sygnał świadczący o rozwoju, chociaż ci bardziej konserwatywni freeskierzy zapewne nie jedno brzydkie słowo powiedzieliby o rychłej komercjalizacji tego sportu. 

Swoje zarzuty kieruję tylko w jednym kierunku i jest to nomen omen kolejna wspólna cecha obu produkcji. Ponownie kuleje nieco muzyka, z której przekonały mnie tylko utwory Sokoła i Marysi Starosty i Kamp!. Zdaję sobie jednak sprawę, że wybór najbardziej niestety rażących  w tym przypadku śląskich artystów na czele z G*ubsonem miał tu nieco patriotyczne zabarwienie, wynikające niejako z zamysłu produkcji Skromnego Południa, poza tym wiadomo - de gustibus non est disputandum.

Film premierę internetową miał TU - na stronie portalu freeskiingowego www.newschoolers.com. I to jest chyba najlepsze podsumowanie tego filmu, mówiący sam przez siebie znak jakości. Na dole oprócz filmu zamieszczam video relacja z premiery w Katowicach.

Folklor II The Movie from Michael Ten Calka on Vimeo.


TwoTip at the MS "Folklor II" premiere in Katowice from TwoTip on Vimeo.

niedziela, 4 grudnia 2011

Siła z gór!

Fot. Michał Kardasz/www.jagiellonia.net
Trzema punktami zdobytymi w Białymstoku zawodnicy Podbeskidzia rozpoczęli rundę rewanżową. Zwycięstwo 2-0 zapewnili Sebastian Ziajka i Mariusz Sacha.

W wyjściowych jedenastkach obu zespołów próżno było szukać dwóch największych asów. Zarówno Tomasz Frankowski w ekipie Jagiellonii, jak i Sylwester Patejuk z Podbeskidzia narzekali na drobne urazy i usiedli tym razem na ławkach rezerwowych. W ataku gospodarzy straszyć miał za to osamotniony Grzegorz Rasiak, który po kilkuletniej przerwie wraca na polskie boiska.

Pierwszą groźną okazję stworzyli sobie zawodnicy Czesława Michniewicza, ale po przytomnym wycofaniu piłki przez Tomasza Kupisza, Czarnogórzec Marko Ćetkovic pomylił się o metr. Kilka minut później dobrą okazję miał z drugiej strony boiska Robert Demjan, ale i on uderzył niecelnie. Kolejny sygnał, że Bielszczanie wcale nie przyjechali się tu bronić dał Liran Cohen - jego strzał z bliskiej odległości z najwyższym trudem odbił Tomasz Ptak. Niedługo potem padła pierwsza bramka dla Górali. Wszystko zaczęło się od łatwej straty na środku boiska Grzegorza Arłukowicza na rzecz Dariusza Łatki, który oddał futbolówkę Demjanowi. Piłka w rezultacie trafiła do Sebastiana Ziajki, który ładnym mierzonym strzałem z dystansu dał prowadzenie drużynie Roberta Kasperczyka. Do końca pierwszej połowy oba zespoły nie potrafiły zagrozić już bramce przeciwnika i dość nieoczekiwanie goście prowadzili po 45 minutach 1-0 z nadzwyczaj słabą "Jagą".

Fot. Marcin Onufryjuk/Agencja Gazeta
W przerwie trener Michniewicz dokonał aż trzech zmian, znacząco wzmacniając siłę ofensywną drużyny z Podlasia. Na murawie zameldował się m.in. najlepszy snajper Tomasz Frankowski. Nie zrobiło to większego wrażenie na Góralach, którzy kilka minut po wznowieniu gry mieli doskonałą okazję na podwyższenie wyniku, ale piłkę po główce rozgrywającego bardzo dobre zawody Ziajki odbił Ptak. Co się odwlecze to nie uciecze - w 56. minucie goście mogli cieszyć się już z dwubramkowego prowadzenia. W zamieszaniu w rogu pola karnego najlepiej odnalazł się Bartłomiej Konieczny i dokładnie dośrodkował do Mariusz Sachy. Pomocnik z Bielska-Białej na raty pokonał golkipera Jagiellonii, przy wybitnie biernej postawie Alexisa Norambueny. Trochę z rozpędu zawodnicy Podbeskidzia oddali potem w krótkim czasie jeszcze dwa strzały, ale ani Demjan ani Ziajka nie znaleźli drogi do bramki "Żółto-Czerwonych". W 64. minucie błąd popełnił dotychczas dobrze sędziujący w tym spotkaniu Paweł Gil. Nie dopatrzył się on ewidentnego faulu na Kupiszu w okolicach pola karnego - co więcej, ukarał piłkarza Jagi dodatkowo żółtym kartonikiem za symulowanie. Aktywny był także Rasiak, szczęścia próbował Burkhardt. Animuszu nie stracili jednak zawodnicy beniaminka. Groźne strzały zanotowali zmiennicy - Patejuk i Marcin Rogalski, a na skrzydle mocno aktywny był Piotr Malinowski. Do siatki trafił Demjan, ale sędzia słusznie dopatrzył się spalonego. Podbeskidzie spokojnie dowiozło prowadzenie do końca i tym razem nie dało sobie wyrwać zwycięstwa po początkowym prowadzeniu, tak jak miało to miejsce w poprzedniej kolejce w Warszawie.

Górale dzięki triumfowi przeskoczyli w tabeli słabą dzisiaj Jagiellonię. Najlepszym przykładem kiepskiej postawy gospodarzy niech będzie ilość strzałów na bramkę - 11 do 23 na korzyść gości. W ostatniej w tym roku, ale granej awansem drugiej kolejce rundy wiosennej, Podbeskidzie gościć będzie przy Rychlińskiego GKS Bełchatów i spróbuje odpłacić się za upokarzającą porażkę 6-0 z początku sezonu. Z kolei piłkarze Czesława Michniewicza pojadą do Gdańska na trudny mecz ze znajdującą się bezpośrednio pod nią Lechią Gdańsk. W przypadku kolejnej utraty punktów, w Białymstoku szykuje się ciężka zima, a po niej najprawdopodobniej walka o utrzymanie ekstraklasowego bytu. Na powtórzenie sukcesu z poprzedniego sezonu i pozycję zaraz za podium nie ma chyba już co liczyć.

via Tylko Piłka

czwartek, 24 listopada 2011

O kibolach i innych matołach

Jest sobota, kilka minut przed 20. Ze stadionu warszawskiej Legii wychodzi prawie 20-tysięczny tłum kibiców szczęśliwych po zwycięstwie z Lechią Gdańsk. Nie jest jednak wykluczone, że bardziej od kolejnych trzech punktów i kapitalnej bramki Wolskiego, fani Wojskowych zaprzątają sobie głowy tym, co stało się kilka godzin wcześniej w Sejmie. Rząd Donalda Tuska otrzymał wotum zaufania i będzie rządził przez najbliższe cztery lata. A to oznacza najprawdopodobniej kolejny etap "walki" z kibolami.

Staruch wznosi Puchar Polski
Dlaczego akurat o Legii wspominam? To właśnie od wtargnięcia kibiców warszawskiej drużyny na boisko w trakcie majowego finału Pucharu Polski w Bydgoszczy i awantury z sympatykami Kolejorza wszystko się zaczęło. Krótko po tym wydarzeniu zamknięte zostały obiekty Lecha Poznań i Legii, później fala zamykanych stadionów wylała się jak Polska długa i szeroka - krucjata antykibolska dotknęła także stadiony Śląska Wrocław, Zagłębia Lubin czy Widzewa Łódź. Na każde spotkanie T-Mobile Ekstraklasy, I oraz II ligi zabroniono wpuszczania kibiców gości do końca sezonu 2010/11. Represje dotknęły także poszczególnych kibiców, z których na medialną "gwiazdę" wyrósł Staruch - szef sympatyków ekipy z Łazienkowskiej. Ten sam, który miesiąc przed finałem PP w niecodzienny sposób próbował przemówić do rozsądku Jakubowi Rzeźniczakowi i ta sama osoba, której na stadionie Zawiszy być nie powinno. Zakaz stadionowi udało się obejść dzięki pomocy Policji, która załatwiła bilet Staruchowi. Z każdej praktycznie strony leciały gromy na Tuska, Platformę, rząd, Gazetę Wyborczą i TVN, a "kibole" z całej Polski pojednali się (przynajmniej teoretycznie) ku walce przeciwko w/w wrogom. Kwintesencją całej akcji stało się popularne hasło "Donald matole twój rząd obalą kibole", ale kibice prześcigali się w coraz to bardziej kreatywnych sposobach protestu - przykładem 'Alternatywy 4" Odry Opole, czy wycieczka Miedzi Legnica.

Nie o konflikcie jednak chciałem, lecz o filmie. "Kibol" to dokument Tadeusza Śmiarowskiego, stworzony pod patronatem prawicowo-konserwatywnego tygodnika "Gazeta Polska". Autor odwiedzał z kamerą stadiony klubów biorących udział w proteście przeciwko działaniom rządu, zbierał wypowiedzi zwykłych ludzi i od przedstawicieli służb mundurowych. W zamyśle miał wyjść film demaskujący hipokryzję rządu próbującego znaleźć zastępczy temat przykrywający prawdziwe problemy, przedstawiający prawdziwą sytuację na stadionach. Słowem - miał otworzyć oczy tym wszystkim, którzy mieli nadal wierzyć w propagandę mediów skupionych wokół PO, określających zagorzałych kibiców jako bandytów.

Miało wyjść rzetelnie, wyszło niestety odwrotnie. Stadiony w "Kibolu" jawią się widzom jako oazy spokoju, wszechobecnej miłości i zabawy. Jako miejsce, gdzie nic złego stać się nie może, a kibice to tylko uciśniona grupa normalnych ludzi. Sposób, w jakim próbowano za wszelką cenę wybielić kibiców jednocześnie oczerniając władzę i wszelkiego rodzaju służby porządkowe, nijak ma się do definicji dokumentu. Bardzo mądre i kojarzące się jak najbardziej pozytywnie fakty o m.in. akcjach charytatywnych, na których powinno się zbudować ten materiał, zostały przykryte bzdurnymi tłumaczeniami o wtargnięciu na murawę z powodu źle zorganizowanej ochrony. Rozmówców dobierano pod tezę, omijając zapewne świadomie tych, dla których była ta cała akcja rządu, czyli zwykłych kibiców z tymi przysłowiowymi "małymi dziećmi". Był potencjał na naprawdę mocny i przemawiający do społeczeństwa obraz, wyszło podobne gówno jakie wylewa się z niektórych publikacji Gazety Wyborczej - tylko, że trochę bardziej skierowane w prawą stronę. Propaganda przez duże P.

Donald Tusk jako kibic Lechii Gdańsk
Nie ma wątpliwości, że decyzja o zamykaniu całych stadionów była bardzo ostre. Użycie w tym przypadku odpowiedzialności zbiorowej dotknęło ludzi faktycznie odpowiedzialnych za złe zachowanie na obiektach, ale przede wszystkim spokojnych "pikników", którzy nie mają nic wspólnego z tamtymi. Nie była to ani dobra decyzja, ani zła - jednak zdecydowanie dająca do myślenia. Tak samo dążenie do stylu kibicowania znanego z zachodniej Europy aka słoneczniki i kiełbaska jest złym kierunkiem, jak i powrót do lat 90-tych i początku tego tysiąclecia. Nawet zakładając, że to zwykłe straszenie i nadużycie, to i tak obrazki z tamtych czasów są niezwykle plastyczne i zapadające w pamięć - nie chodzi mi tu wcale o wielkie racowiska, do których widoku mi tęskno.

Na koniec słowo o polityce. Z dystansu oglądałem całą tą szopkę, te hasła zapowiadające rychłe obalenia rządu "miłościwie nam panującego". Nawet przez moment jednak nie byłem w stanie uwierzyć, że cała akcja cokolwiek da - wychodząc z założenia, że owy ruch toczył się generalnie w rejonach około kibicowskich (nawet nie stadionowych, bo "pikniki" raczej dystansowali się od sprawy), trudno mi uwierzyć że z tej społeczności wywodziło się dużo wyborców PO. Wielkiej zmiany preferencji politycznej z tego powodu więc nie było, tak samo jak późniejszej zmiany na fotelu Prezesa Rady Ministrów.

I tym sposobem mamy starą bidę, z dwoma bandami podobnie głupimi i żałosnymi, kopiącymi się nawzajem i liżących się po jajach we własnym gronie. Never ending story, czyli wojna polsko-polska część nie-wiadomo-która-ale-napewno-nie-ostatnia vide Marsz Niepodległości.

wtorek, 22 listopada 2011

Poznańska lokomotywa nie ruszyła

Fot. Krzysztof Dzierżawa/www.ts.podbeskidzie.pl
Kolejorz nie przełamał się w Bielsku-Białej i po raz czwarty z rzędu kończy mecz bez gola na koncie. W ostatnim spotkaniu 14. kolejki T-Mobile Ekstraklasy Podbeskidzie zremisowało u siebie z Lechem 0-0, ale wynik nie satysfakcjonuje żadnej ze stron.

Mecz można podzielić na dwie części - przed wejściem na murawę Stilicia oraz Rudneva i po zameldowaniu się ich na placu gry. Dopiero gdy dwie największe indywidualności Kolejorza pojawiły się na boisku gra podopiecznych Jose Bakero w ofensywie zaczęła się kleić. Wcześniej goście nie potrafili stworzyć groźnej sytuacji przed bramką Richarda Zajaca. Pierwszy raz w światło bramki golkipera Górali strzał oddał Jakub Wilk w 28. minucie, ale podobnie jak w słynnej swego czasu radzieckiej bajce dla dzieci i tym razem Zajac był górą w pojedynku z Wilkiem. Dużo groźniejsze sytuacje stwarzali sobie gospodarze, którzy bez kompleksów raz za razem szturmowali bramkę Buricia. Najbliżej gola dla Podbeskidzia było po strzałach dwóch Słowaków - najpierw Matej Nather o włos pomylił się po potężnym uderzenie z 30 metrów, a później Robert Demjan posłał piłkę tuż obok spojenia bramki Lecha.

W drugiej odsłonie gry pierwszy groźny atak przeprowadzili piłkarze beniaminka, ale Sebastian Ziajka po minięciu w polu karnym Huberta Wołąkiewicza nie zdecydował się na strzał z ostrego konta i piłkę posłaną wzdłuż bramki przejęli defensorzy z Poznania. Ich niefrasobliwość miał szansę wykorzystać także Liran Cohen, ale uderzył piłkę wprost w ręce Buricia. Kilka minut później na boisku zaczęła się już powoli rysować przewaga Lecha, a prym wiodła wprowadozna para Stilić-Rudnev. Ten pierwszy dał znać o swych nieprzeciętnych umiejętnościach po raz pierwszy w 68. minucie, ale z bliska nie trafił w bramkę, podobnie jak trzy minuty przed końcem regulaminowego czasy gry po dośrodkowaniu Toneva i strzale głową. Dwie sytuacje zmarnował również młody Mateusz Możdżeń. W samej końcówce mocno nacisnęli gospodarze, którzy praktycznie nie wychodzili z połowy Kolejorza, ale z ich atakami dobrze radzili sobie obrońcy gości.

Fot. Tomasz Fritz/Agencja Gazeta
W stojącym na wysokim poziomie pojedynku drużyny wielkich ligowych indywidualności z najbardziej waleczną ekipą w lidze padł zasłużony remis. Lech nadal nie potrafi odnieść zwycięstwa i niepokojąco oddala się od czołówki T-Mobile Ekstraklasa. Poznaniaków czeka teraz maraton meczów na własnym stadionie, z których pierwszy w niedzielę z Widzewem. Z kolei Górale kolejnych ważnych w kontekście utrzymania w lidze oczek będą szukali w Warszawie na Konwiktorskiej. Kto wie być może podopieczni Roberta Kasperczyka sprawią kolejną sensację i urwą punkty kolejnemu po Legii, Wiśle i Lechu potentatowi? Już raz pokazali, że stolica im leży...

via Tylko Piłka

wtorek, 15 listopada 2011

Okoliczny Element - Schody Donikąd [2011]


Jestem z Opola, jakie wnioski? - pyta Nin-Jah w piosence "Balsam Party" na pierwszym materiale Okolicznego Elementu pt. "Pierwsza Rozgrzewkowa". W kontekście rapu wnioski mogą być tylko takie - będzie luz w (podwójnych) rymach, masa żartów, follow-upów i wakacyjny klimat, z wiadrem na ziemi i piwem lub Balsamem w dłoni.  

Zacznijmy od tego, że wbrew pozorom i opinii o OE, to nie jest płyta dla każdego. Przynajmniej jeśli założymy, że słuchamy nie tylko dla samego faktu słuchania, ale znajdujemy przyjemność w wyłapywaniu wszelkiego rodzaju technicznych smaczków i zagadek serwowanych przez raperów. Nie zrozumiemy połowy linijek bez uprzedniego zapoznania się z kilkoma klasycznymi projektami, nazwijmy to około-Dinalowymi - Chuck D. Fresh, Da Mastaz, Potentat, Wiadroskład, wymienioną wcześniej "Pierwszą Rozgrzewkową", wreszcie dwie ponadczasowe płyty - "Kasetę Demonstracyjną" i "W Strefie Jarania i w Strefie Rymowania". Przyda się także znajomość topografii Opola, a już kwintesencją wczutki będzie chęć zrozumienia smutnej i wypełnionej naiwną (za koszami i zarzyganym boiskiem WSP) nostalgią okładki. Zresztą już dawno nie aktualnej i nie okej, bo obecny obraz tej miejscówki (bo te schody z okładki nie są donikąd) to elegancki Orlik, a kosze zerwane i tu dorysowane zostały zastąpione pięknym obiektem za grube pieniądze. Swoją drogą służącym chyba każdemu tylko nie, tradycyjnie wyśmiewanym i szykanowanym, s*udentom z Uni. 

Po przebrnięciu przez temat zagmatwanych linijek Mejdeja i Nin-Jah, słowo na temat podkładów. Te w większości wyprodukował oczywiście Mej, chociaż pod różnymi ksywkami. To chyba takie mrugnięcie okiem do fanów wielu stylów na jednym albumie w stylu "a może nie skojarzą?". Momentami jest ciężko jak "Miasto Wstaje", żeby kilka piosenek dalej wszedł bangier "Imprezy i Bzdury" (skojarz), a później reggaeująca oda do (g)andzi w "Drzewach Andzi". Z kolei najlepszymi na płycie "Koszami..." Urbek dał znać, że nadal jest w wysokiej formie, nawet mimo przeprowadzki do przebrzydłej stolicy i znikomego kontaktu z klimatem Oppeln.

Całkiem liczni goście nie zawiedli i zaprezentowali się na swym normalnym poziomie, może za wyjątkiem Lilu. Łodzianka swoimi zwrotkami zrobiła dużo świetnego w "Coś Dobrego Coś Złego", a wejście i flow w "Imprezy i Bzdury" zaprzecza tezie o słabości płci pięknej w hip-hopie (chyba, że to ta mityczna jedna jaskółka?). Wtóruje jej Reno, od tej pary nie odstaje Majkel, Hukos i szerzej nieznany Gruby EMS, z kolei Jareckiego tradycyjnie należałoby jedynie przemilczeć. Szufla, gościnnie występujący na poprzednim materiale, tu pojawia się już w roli oficjalnego członka OE i dodaje swymi charakterystycznym stylem nieco uśmiechu.

Okolicznemu udało się powtórzyć wszystko to, co ujęło ludzi w "Pierwszej Rozgrzewkowej" - nienudzące się wersy, mocne beaty, dobrze zbalansowany klimat między zadumą i zabawą. Smaczku dodają jeszcze liczne skity, wycięte z filmu "Hydrozagadka". Nie jest to nowy Dinal, ale nadal kwintesencja opolskiego stylu i nie wiem co jest takiego w tym mieście, ale nie byłoby polskiego rapu bez Opola i takich płyt, jak ta. Bo chyba dlatego jest nazywane stolicą polskiej piosenki, nie?

poniedziałek, 7 listopada 2011

Jeśli jesteś skejtem słuchaj tylko tego #11: Pojedynek na klipy z goorami w tle


Tytuł prowokacyjny i przykuwający uwagę, wszak co lepiej sprzedaje się niż krew i ofiary, przegrani i wielcy zwycięzcy, czyli owoce wszelakich pojedynków? Mechanizm jest prosty, a zabieg odarty ze sprawiedliwości i nie fair. To wcale nie będzie pojedynek, żadna walka - złożyło się tak, że dwa teledyski z szeroko pojętej nowo-góralskiej elektroniki wyszły w tym samym momencie. Nawet dodający pikanterii całej zaaranżowanej przeze mnie sytuacji fakt, że oba zespoły są ściśle ze sobą powiązane osobą Stanisława Karpiela-Bułecki nie skłoni mnie do żadnych porównań. Ot, zwykłe zestawienie klipów z tego samego czasu i podobnego gatunku na kulturalnym blogu, nie żaden pudelek.pl!

1.



We wstępie przedstawiłem jedną z powszechnie znanych zasad w mediach, teraz czas na coś co zawsze przykuwa uwagę nie tylko w prasie czy telewizji - NAGOŚĆ. Skąpo ubrane kobiety reklamują w dzisiejszych czasach wszystko, od farb przez linie lotnicze, po osiedlowe obskurne warsztaty samochodowe i inne średnio kojarzące się z c*ckami rzeczy. I właśnie golizna najbardziej zwraca (NO HOMO) uwagę w najnowszym klipie "Ja siedze robie muze" Goorala. No bo czym się bardziej ekscytować? Nieco psychodeliczne kolory, zbliżenia, oddalenia, Gooral jako murzyn, jako owinięty kablem, jako oblewany i smarujący się farbą - dużo tego. Mało za to dynamiki jak na tak energetyczną piosenkę, tak samo jak... sensu. Przynajmniej ja się takowego za bardzo nie doszukałem i rozumiem to jako pokręconą wizję artysty. Szkoda, bo potencjał był w tej piosence i aż prosiło się o fajny teledysk. Zdecydowanie przegrywa z klimatyczną "Karczmareczką", ale Mateusz Górny swym aktem pewnie nie jednej białogłowej w głowie zakręcił.

2.



Zakopane jako wielka metropolia albo inaczej - Warszawa z kilkutysięcznymi szczytami w tle. Trudno to sobie wyobrazić, ale z pomocą przychodzi wtedy Future Folk i ich "Janko". W pakiecie dostajemy jeszcze kilku panów przemierzających miejską dżunglę w ekstremalny sposób - parkour to w dzisiejszych czasach coś jakby synonim wielkomiejskiej wolności. Pojawia się też cały zespół, czyli spacerujący Staszek, prowadzący fiata DJ Matt Kowalsky i przygrywający na skrzypcach Szymon Chyc-Magdzin. Niby wszystko na miejscu, ale jakby to nie to - zbyt grzecznie jak na taki vibe, bez przytupu, a ja liczyłem na narty i mimo wszystko góry, nie ulice stolicy. O samym singlu już pisałem i w tej kwestii bez zmian - jest to bardzo przyjemny utwór, ze sporymi szansami na sukces (w dodatku biorąc pod uwagę ostatni hype wokół Karpiela-Bułecki!), więc czekam na coś więcej.

sobota, 22 października 2011

"Tradycji" stało się zadość

Fot. Krystyna Pączkowska/slaskwroclaw.pl
Zgodnie z oczekiwaniami Śląsk wygrywa we Wrocławiu z Podbeskidziem 1-0 po bramce Celebana. Jednak gdyby nie kiepsko nastawione celowniki "Górali", mecz mógłby zakończyć się zupełnie innym wynikiem.

Śląsk, zespół z aspiracjami sięgającymi mistrzostwa Polski, nie mógł pozwolić sobie na jakąkolwiek stratę punktową z spotkaniu z beniaminkiem z Bielska-Białej. Za to Podbeskidzie jechało do stolicy Dolnego Śląska z nadzieją na zdobycie chociażby jednego punktu, który byłby bardzo ważny w kontekście utrzymania się w lidze. Zupełnie inne cele, spora różnica w doświadczeniu i ograniu w lidze, a mimo to spotkanie było wyrównane i obfitujące w sytuacje strzeleckie dla obu stron.

Po sześciu minutach swą obecność zaakcentowali piłkarze z Bielska, ale uderzenie Dariusza Łatki z rzutu wolnego obronił Marian Kelemen. Kilkanaście minut później pierwszą okazję do bramki miał Śląsk, jednak ani pierwsze uderzenie Sebastiana Mili, ani nawet błyskawiczna poprawka nie znalazły drogi do siatki Richarda Zajac. Co nie udało się wtedy, udało się w 22. minucie. Piłkę z rzutu wolnego wrzucił Mila, ta została za krótko wybita przed pole karne. Dopadł do niej Łukasz Madej, który zdecydował się na uderzenie z powietrza. Ze strzału wyszło podanie do Omara Diaza, ten mocno kopnął futbolówkę wzdłuż bramki bielszczan, a tam czekał już Piotr Celeban. Dla 26-letniego obrońcy to już trzecie trafienie w bieżącym sezonie. Odpowiedź gości była błyskawiczna, ale świetnego podania Sylwestra Patejuka nie potrafił na bramkę zamienić Liran Cohen, który z kilku metrów niepilnowany przestrzelił. Kontrowersyjną, ale słuszną, decyzję prowadzący mecz Dawid Piasecki podjął na dziesięć minut przed zakończeniem pierwszej połowy, kiedy piłka przypadkowo trafiła w rękę znajdującego się w polu karnym Górkiewicza.

W 57. minucie kolejną znakomitą okazję do wyrównania mieli goście. Do piłki dośrodkowanej przez Patejuka dopadł Juraj Dancik, ale jego strzał z czterech metrów obronił instynktownie Kelemen. Kilka minut później popis dał jego kolega po fachu z Podbeskidzia. Przed polem karnym piłkę wymienili szybko Mila z Madejem, ale strzał kapitalną paradą wybronił Zajac. Robert Kasperczyk postawił w tym momencie na jedną kartę - mimo, że na boisku znajdowali się już odpowiedzialni w pełni za ofensywę Cohen i Demjan, on desygnował na plac gry kolejnych napastników. Jednak ani Sikora, ani Ziajka, ani nawet najlepszy strzelec drużyny w poprzednim sezonie Cieśliński nie potrafili trafić do bramki Śląska. Ten ostatni miał ku temu idealną okazję po nieporozumieniu Celebana i Kelemena, ale będąc kilka metrów od praktycznie pustej bramki nie trafił w piłkę w ostatniej minucie doliczonego czasu gry. Śląsk końcówkę meczu zagrał spokojnie, sporadycznie atakując, a najlepsza okazję do podwyższenia wyniku miał Rok Elsner po ładnym kontrataku. Warto odnotować powrót na boisko po długiej przerwie Przemysława Kaźmierczaka. Wysoki pomocnik mógł nawet zdobyć bramkę, ale jego główkę po kornerze wyłapał Zajac.

Sensacji nie było i po raz drugi w ciągu tygodnia Śląsk pokonał Podbeskidzie w stosunku 1-0. Obie drużyny stworzyły dość ciekawe i wyrównane widowisko, ale kto wie jak potoczyłyby się losy meczu gdyby "Górale" byliby bardziej skuteczniejsi pod bramką dolnoślązaków, a wtedy być może pierwsze w historii punkty wydarte Śląskowi we Wrocławiu stałyby się faktem. Doświadczenie oraz ogranie wzięło górę i podopieczni Lenczyka w swym pożegnalnym meczu przy Oporowskiej nie zawiedli kibiców. Następny pojedynek z Lechią rozegrają już na nowym obiekcie, a bielszczan czeka wycieczka do Krakowa na mecz z Wisłą.

via Tylko Piłka

wtorek, 18 października 2011

Podbeskidzie za burtą Pucharu Polski

Fot. K. Dzierżawa/ts.podbeskidzie.pl

Nie będzie powtórki z poprzedniego sezonu, kiedy to piłkarze Podbeskidzia sprawili niemałą sensację awansując do półfinału Pucharu Polski. Pogromcę znaleźli w Śląsku Wrocław, a gola na wagę ćwierćfinału zdobył Johan Voskamp.

Obie jedenastki wybiegły na boisko w mocno zmienionych, w porównaniu do weekendowej kolejki T-Mobile Ekstraklasy, składach. W drużynie z Dolnego Śląska dużym zaskoczeniem był brak w podstawowym składzie Mariana Kelemena, a w ataku miał straszyć osamotniony Johan Voskamp, który w Bełchatowie wszedł dopiero po przerwie. W środku pola brakowało chorego Dariusza Pietrasiaka. Z kolei trener „Górali” Robert Kasperczyk na plac gry od pierwszej minuty desygnował Piotra Malinowskiego i Sławomira Cienciałę, którzy w pojedynku ligowym z Cracovią weszli z ławki, a także nieobecnych w tamtym spotkaniu m.in. Adama Cieślińskiego, Frantiska Metelkę, Ondreja Sourka czy Michała Osińskiego.

Obraz gry w pierwszej połowie przypominał sinusoidę – więcej z gry i lepsze sytuacje mieli goście, ale ich akcje przeplatane były atakami Podbeskidzia, który dotrzymywał kroku wiceliderowi tabeli. Dwie dobre sytuacji wrocławianie mieli już w pierwszych dziesięciu minutach pojedynku, ale ani Ćwielongowi ani Voskampowi nie udało się trafić do siatki Richarda Zajaca. Słowak popisał się szczególnie swoimi umiejętnościami po uderzeniu z dystansu Roka Elsnera, efektownie parując go na rzut rożny. Wygląda na to, że Zajac zdążył już zapomnieć o niezbyt fortunnym początku rundy i jest na dobrej drodze do powrotu do formy z poprzedniego sezonu. Podbeskidzie odpowiedziało dwa razy za pomocą strzałów Ziajki, ale żaden z nich (w drugim przypadku piłkę z linii bramkowej wybił Marek Wasiluk) nie był skuteczny. Warto odnotować, że do siatki Śląska trafił Adama Cieśliński, ale w tej sytuacji sędzia słusznie dopatrzył się spalonego i bramki nie uznał.

O ile pierwsze 45 minut pełne było sytuacji strzeleckich po obu stronach i zwrotów akcji, to drugą odsłonę pojedynku trzeba uznać za co najwyżej średnie widowisko. Mocno zaczęli bielszczanie za sprawą zaskakującego uderzenia Sławomira Cienciały, który oddał niesygnalizowany strzał spod linii bocznej boiska. Piłka jednak nie tylko przeleciał za kołnierz Rafała Gikiewicza, ale także za jego bramkę i kapitan „Górali” musiał obejść się smakiem. Odpowiedź z obozu Śląska przyszła błyskawicznie – niezawodny Sebastian Mila długim podaniem uruchomił , ten zwiódł w polu karnym Bartłomieja Koniecznego i uderzył nad Robertem Zajacem. Błąd w tej sytuacji popełnił defensor Podbeskidzia, który zbyt łatwo dał się oszukać Holendrowi, a ten nie zwykł takich okazji marnować. Realna okazja na podwyższenie wyniku pojawiła się dopiero pod sam koniec spotkania., kiedy po niezłym podaniu wprowadzonego w 73. minucie Łukasza Madera Piotr Ćwielong uderzył z pierwszej piłki na bramkę bielszczan. Strzał na słupek sparował Zajac, który zdążył jeszcze ubiec spieszącego z dobitką Sebastiana Milę. Były zawodnik Austrii Wiedeń także miał swoją sytuację bramkową – próba lobu zakończyła się jednak niepowodzeniem, tak samo jak późniejsze uderzenie Roka Elsnera. Podopieczni Roberta Kasperczyka w tej części gry nie pokazali praktycznie niczego wartościowego i nie zmieniła tego nawet bramka Voskampa i brak perspektywy odrobienia wyniku w rewanżu.

Pierwsza runda pojedynku bielsko-wrocławskiego dla Śląska, który w przebiegu całego spotkania był zespołem lepszym, częściej i groźniej atakującym. Vendettę „Górale” mogą wziąć już w najbliższą sobotę, kiedy obie jedenastki wybiegną na boisko przy Oporowskiej by walczyć o ligowe punkty.

Skrót meczu.

via Tylko Piłka

czwartek, 13 października 2011

Mayer Hawthorne - How Do You Do [2011]

Nie jest łatwo nagrać nową płytę na poziomie poprzedniej, wgniatającej w podłogę i wstrząsającej jednocześnie słuchaczy od Stanów przez Europę po Azję. Na tym zadaniu poległo wielu. A gdy w międzyczasie rezygnuje się ze współpracy z jedną z najlepszych wytwórni w tej branży, której było się niemal flagowym artystą, poziom trudności tej sztuki wzrasta do nieprawdopodobnego wręcz poziomu. Mayer wyzwanie podjął (nie miał wyjścia) i w żadnym wypadku nie poległ.

Doskonale pamiętam jakie wrażenie zrobiło na mnie "A Strange Arrangement" - lekkie, wpadające w ucho utwory umiliły mi nie jedną (i nawet nie dwie) chwile i mogę z pełną odpowiedzialnością stwierdzić, że gdybym w roku 2009 wybierał płytę roku wielce prawdopodobne, że byłby nią właśnie ten album. Nie da się ukryć, że ogromnym plusem tej produkcji był efekt zaskoczenia - garstka osób w ogóle kojarzyła Mayera, a już zwłaszcza mało kto podejrzewał go o predyspozycje do soulu, inspirowanego największymi nazwiskami czarnej muzyki. I właśnie ten element najwyraźniej jawi się na korzyści debiutu, reszta generalnie pozostaje na takim samym wysokim poziomie.

Znowu mamy kawał dobrej muzyki o miłości, nierzadko z dowcipnymi tekstami, podanej na przyjemnych oldschoolowych podkładach. Mayer nie jest może wielkim śpiewakiem, ale brzmi bardzo poprawnie i nie odstrasza. Konwencja i klimat został zachowany, na płycie raczej nie ma gorszych momentów - najstraszniejszym jest chyba próba śpiewania podjęta przez Snoop Dogga w "Can't Stop", z trochę mroczniejszej części albumu. Przebojem w stylu tych z "A Strange Arrangement" może stać się "A Long Time", zabawny storytelling o dwóch mężczyznach z Motor Town, który jeszcze lepiej brzmi na podkładzie od Chromeo. Takich tupajnóżek na "How Do You Do" jest cała masa, na czele z zamykającym  płytę "No Strings", który w internecie pojawił się nieco wcześniej niż cała płyta, dodatkowo w wersji zremixowanej przez legendę hip-hopu DJ Jazzy Jeffa. Spokojnie powirować na parkiecie z piękną niewiastą można także przy "Finally Falling" czy "Hooked". Z kolei nieco zadumy, z chwytaniem się za rękę i czułymi spojrzeniami prosto w oczy, Mayer serwuje nam na sam początek - dobrze wyrecytowane "Get To Know You" wcale nie musi być jedynie wstępem do albumu jakiegoś białasa, może również posłużyć jako pierwszy krok w stronę jakiejś ciekawej relacji damsko-męskiej. Przy odrobinie szczęścia nie skończy się to tak jak w "Walk" (klip w stylu "Mr & Mrs Smith" na dole) i poczujemy to co główny bohater w "You Called Me".

Bo właśnie taka jest ta płyta - pełna emocji, tych przyjemnych i złych, ale mimo wszystko o miłości. O jej różnych aspektach, ale nie podanych w banalny i dosłowny sposób, raczej zabawnie i miło. Nie wiem czy kiedyś Mayera Hawthorna będziemy wymieniać jednym tchem z największymi tuzami czarnej muzyki. Pewny jestem za to, że były DJ Haircut to pewniak jakich mało oraz znak jakości w jednym i nawet jeśli miałbym czekać kolejne 2 lata na następny materiał to czasu nie zmarnuję - na zmianę będę katował "A Strange Arrangement" i "How Do You Do", bo Mayer ma się bardzo dobrze.    

PS Polecam również EP Hawthorna "Impressions", która za darmo można ściągnąć tu!



wtorek, 4 października 2011

Iron Man i Max D zwycięzcami Monster Jam we Wrocławiu

Monstrualne potwory po raz drugi nawiedziły Polskę. Wyposażone w silniki o mocy 1500 KM półciężarówki miażdżyły samochody, wykonywały kilkumetrowe skoki i stawały dęba. Show oglądało około 30 tysięcy ludzi i zapewne żadna z nich nie żałowała przybycia na wrocławski Stadion Miejski, nad którym jeszcze długo będzie unosił się zapach hektolitrów spalonego paliwa.

Do stolicy Dolnego Śląska zjechali najlepsi zawodnicy, na czele z Charlie Paukenem, zasiadającym w legendarnym Grave Diggerze. Walkę z nim podjęło 9 kierowców, w tym jedna kobieta – prowadząca Madusę Debra Micelli. Monstery rywalizowały w dwóch konkurencjach – wyścigu równoległym oraz we freestylu, najbardziej widowiskowej części zawodów. Najszybszy ze wszystkich bestii zasilanych metanolem okazał się Iron Man, prowadzony przez Lee O’Donnela. W finale zwyciężył on o włos z Grave Diggerem. Z opinią o słabości płci pięknej skutecznie walczyła za to Madusa, która w pokonanym polu pozostawiła m.in. Toma Meentsa z Maximum Destruction.

Max D porażkę odbił sobie w drugiej konkurencji, bo to właśnie on zgarnął nagrodę za zwycięstwo w szczególnie wyczekiwanym przez publiczność freestylu, nieznacznie pokonując Grave Diggera. Ikona tego sportu wyjątkowy przejazd zakończyła przed czasem, lądując po jednym ze skoków na dachu. Podobna sztuka "udała" się także dwóm innym truckom, a w przypadku El Toro Loco skutkowało to zgubieniem jednego z jego charakterystycznych rogów wystających z dachu szoferki. Freestyle oceniało znamienite jury w skład którego wchodził piłkarz Śląska Wrocław Przemysław Kaźmierczak, kierowca rajdowy Krzysztof Hołowczyc oraz bokser Tomasz Adamek. Warto wspomnieć, że to właśnie z powodu walki „Górala” z Witalijem Kliczko, także odbywającej się na tym obiekcie, termin Monster Jam przesunął się niemal o miesiąc. Adamek na pewno miło będzie wspominał powrót do tego miejsca, bowiem został on przez publiczność przywitany równie gorąco jak główni bohaterowie dnia. 

Mimo, że same zawody Monsterów zaczynały się po godzinie 16, duża część kibiców pod stadionem zaczęła się pojawiać już kilka godzin wcześniej. Wszystko za sprawa Pit Party, integralnej części imprezy w trakcie której każdy mógł z bliska zobaczyć auta, zrobić sobie zdjęcie lub krótko porozmawiać z  kierowcami. Oprócz Monsterów na fanów czekali także inni uczestnicy wielkiego show których zaprosili organizatorzy i którzy prezentowali swoje umiejętności przed zawodami półciężarówek. Najbardziej widowiskowy okazał się pokaz FMX, ale podobnym aplauzem publiczność nagrodziła także polskiego rajdowca Andiego Mancina, który na płytę boiska wjechał najprawdziwszym samochodem NASCAR (co przypłacił złapaniem gumy) i zawodników wrocławskich klubów – futbolu amerykańskiego Giants i piłkarskiego Śląska. Ogromny hałas wywołał za to najzwyklejszy wózek golfowy, ale wyposażony w… silnik odrzutowy!

Oczywiście nie należy zapominać, że całą imprezę poprzedzało żmudne, zajmujące około tygodnia przygotowania – przy okazji zawodów na płytę boiska wysypuje się kilka tysięcy ton ziemi, do tego dochodzi ustawianie wraków samochodów czy zabezpieczenie miejsca kontenerami. Wrocławskie Monster Jam to w pełni profesjonalna impreza zorganizowana z iście amerykańskim rozmachem, show które od początku do końca trzymało w napięciu i wyzwalało ogromne podkłady adrenaliny. Można być pewnym, że zostanie ona bardzo długo w pamięci kibiców.





Tekst pochodzi z portalu www.freestyle.pl, któremu dziękuję za możliwość bycia na Monster Jam! 

środa, 28 września 2011

Jeśli jesteś skejtem słuchaj tylko tego #10: Dwudziesty ósmy dzień wrześniowy

Wyjątkowy (dziesiąty!) rocznicowy odcinek JJSSTT - 14 lat minęło od prawdziwej osiedlowej akcji chłopaków z Molesty. "Skandal" Warszawiaków to jedna z najbardziej znanych płyt polskiego hip-hopu, a storytelling o bęckach uzdolnionych chuliganów powinien znać każdy szanujący się słuchacz rodzimego rapu. Marzeniem byłby teledysk, np. na 15 rocznicę. 

Nic więcej, to trzeba znać na pamięć, na wyrywki w środku nocy i już, kto nie pamięta to z policji, jesteś w błędzie jeśli myślisz inaczej, pała to pała (RACZEJ RACZEJ).

środa, 21 września 2011

Rasmentalism - Hotel Trzygwiazdkowy [2011]

Ta płyta musiała się tu znaleźć. Nie tylko dlatego, że została wydana przez jedną z bardziej gorących i najczęściej komentowanych grup ostatnich lat w polskim rapie, w dodatku legitymującą się bardzo dobrze przyjętym debiutem. Przed premierą autorzy roztaczali dodatkowo wokół płyty istny mistycyzm i aurę wyjątkowości, zapowiadając niesamowity materiał. Na początku czerwca wszystko się posypało. Niech to szlag!

Oczekiwałem tej płyty z pozycji niemal psychofana. "Dobra Muzyka Ładne Życie", pierwszy materiał duetu, to pozycja znana każdemu, kto chociaż w średnim zakresie ogarnia polską scenę (a solo Rasa "rAsgrzewka" dla tych bardziej wczutych) - ujmuje dobrymi tekstami nieco leniwego Rasa, podanymi na nietuzinkowych podkładach Mentosa. Jest słonecznie przy okazji wycieczki do "Tichuany", sentymentalnie w "Witaj W Domu", jest koncertowy storytelling w postaci "Linii Ognia" i popis producencki czyli "Mentbit". Jest po prostu dobra muzyka podana na 14 różnych sposobów. W międzyczasie było jeszcze collabo z W.E.N.Ą. "Duże Rzeczy", które, mimo że całkiem dobre, to okazało się małym zawodem. Teraz wiem, że był to zwiastun spadku formy pary ze wschodu Polski.

Co konkretnie zarzucić można temu materiałowi? Momentami zbyt duże kombinowanie Mentosa z podkładami, niebezpiecznie zahaczające o kakofonię niedbałe zbitki dźwięków, niezbyt pasujące zmiany tempa i nużące przeciąganie jednego sampla - najlepszym (najgorszym?) przykładem "Bawisz Siebie". Tanim chwytem była wstawka z księdzem Natankiem w "Nie Ma Boga W Lustrach" i nie ukrywam, że popsuło mi to ogólną ocenę dobrego skadinąd kawałka. Z kolei Ras nie brzmi już tak świeżo jak na "Dobrej Muzyce...", chociaż ciągle jest to jeden z lepszych MC's w Polsce. Mało jest wbijających się w pamięć linijek, jest po prostu poprawnie.
 
Nie mówmy już o problemach, załóżmy że ich nie ma i wypunktujmy plusy. "Hotel..." zaczyna się najlepiej jak może - intro "Wdech, Wydech" cieszy nie-leniwym Rasem, pianino Menta przyjemnie gra w tle, a przy refrenie pojawia się Eugen Scott, którego usłyszeć można jeszcze przy okazji "Kilkaset Kul Od Domu". Ten kawałek oraz dwie wersje "Delorean" opisywałem już wcześniej na blogu i jak najbardziej podtrzymuję to co wtedy napisałem. Fajną historię (ESKAPISTYCZNĄ, witam cię inteligent), choć prostą, Ras zbudował w "Nadgodzinach" razem z Jotem. Gościnnie występują dobry kumpel W.E.N.A. i nowy bożek polskiego rapu Małpa w "Jestem Sam", do którego beat wyszedł Mentosowi moim zdaniem gorzej od piosenki o takim samym tytule na "Dalekich Zbliżeniach". Tekściarsko najlepsze na tej płycie "Sny Made In Poland" spokojnie mogłyby zostać nieoficjalnym manifestem młodych-wykształconych, podobnie jak hymnem Polski B "Wpadaj Na Wschód", po którym dzieła zniszczenia dopełnia energiczne "Rady Młodego Majkela" z Reno. Nie sposób zapomnieć jeszcze o emocjonalnym "W Pełnym Słońcu Grudnia", który jak na złość trwa nieco ponad dwie minuty, a jest jednym z mocniejszych momentów na "Hotelu Trzygwiazdkowym". Cieszy również fakt, że mimo nielegalnego charakteru produkt jest w pełni profesjonalny - od wydania fizycznego płyty zaczynając, przez klip (choć z W.E.N.Ą. były lepsze) po promocję i trasę koncertową. Powoli zaciera się granica między legalnymi wydawnictwami, a nielegalami tłoczonymi własnym sumptem - jak muzycy sami przyznali w wywiadzie dla cgm.pl różnicą jest co najwyżej brak albumu na półkach w empiku. 

Trudno mi jednoznacznie ocenić tę płytę, bo z jednej strony jest to bardzo solidny materiał, podany w miłej formie, ale mimo wszystko oczekiwałem czegoś więcej. Beaty są dobre, ale momentami nudne i przekombinowane, teksty poprawne, ale jakby gdzieś już zasłyszane (i niech Ras nie robi ciągle "ooouuu", proszę). Z chęcią usłyszałbym ich osobno i nie mogę się doczekać producenckiej płyty Menta i solo Rasa na podkładach innych beatmakerów, np. Qćka, bo luźny track "Thomas Edison" zjada cały "Hotel Trzygwiazdkowy".

Niestety, jest to kolejna płyta w tym roku trafiająca do szuflady z napisem "lekki zawód". Podobnie jak Okoliczny Element i W.E.N.A. także Rasmentalism nie potrafił przebić debiutu. On był unikalny i wyjątkowy, stworzony do ciągłego odtwarzania, a nie po prostu dobry. No, taki akurat na trzy gwiazdki, jak hotel...

czwartek, 8 września 2011

Piłkarze złapani w sieć

 
Jeszcze nie tak dawno piłkarze jako ulubioną czynność wykonywaną w czasie wolnym wymieniali zabawę na PlayStation i komputerze. Dziś można ze sporym prawdopodobieństwem powiedzieć, że granie powoli odchodzi w cień, bo zawodnicy masowo przerzucają się na portale społecznościowe i miniblogi.

Nie ma w tym niczego dziwnego, bo własny profil na facebooku, naszej-klasie lub twitterze to oznaka naszych czasów. Wystarczy powiedzieć, że na najpopularniejszym na świecie facebooku konto ma 750 mln ludzi, z których połowa odwiedza serwis przynajmniej raz dziennie. Pierwsza rzecz po przebudzeniu to nie tylko przysłowiowa kawa, ale także sprawdzenie co u znajomych. Taką możliwość, i to w bardzo prosty sposób, daje właśnie Internet. Nie rzadko jednak piłkarze zapominają, że są osobami powszechnie znanymi i wystawionymi na ciągłą obserwację mediów, kibiców czy nawet trenera i nieumiejętne używanie przez nich sieci może prowadzić do zabawnych, ale i przykrych sytuacji.

Gwiazdy na wyciągnięcie ręki

Twitter, potentat na rynku mikroblogów, jest na zachodzie bardzo popularny, co przekłada się na liczbę jego użytkowników wśród piłkarzy. Internet pozwala zawodnikom porozumiewać się z fanami z pominięciem dziennikarzy czy rzeczników i skraca w ten sposób dystans. Publikowanie w sieci to coś w rodzaju „publicznych dokumentów osobistych” – personalizowane, własne zdanie i opinie widoczne dla każdego – mówi Michał Wanke, socjolog z Uniwersytetu Opolskiego i fan piłki nożnej. Piszą praktycznie wszyscy, zaczynając od zawodników ze średniaków ligi holenderskiej, na piłkarzach z górnej półki kończąc.

Wśród nich prawdziwym specjalistą jest Ryan Babel, napastnik
niemieckiego Hoffenheim. Nie dość, że Holender regularnie umieszcza wpisy na swym oficjalnym mikroblogu to ostatnio dodatkowo publikuje także filmy – na jednym z ostatnich możemy zaobserwować jak gubi się na zgrupowaniu swojego klubu w Austrii. Były piłkarz Liverpoolu w czasie swego pobytu na Wyspach „wsławił” się również stworzeniem karykatury Howarda Webba, czego skutkiem była kara pieniężna wymierzona zawodnikowi. Piłkarzy ciągle obowiązuje polityka klubu i federacji, a medium nie ma tu znaczenia – dodaje Wanke. Z kolei Wayne Rooney najpierw pokłócił się i wyzwał na pojedynek ubliżającego mu kibica, a miesiąc później poinformował za pomocą twittera o transplantacji włosów i umieścił stosowną fotografię. Zdjęcia często goszczą również na koncie Gerarda Pique, który właśnie w ten sposób pochwalił się swą nową dziewczyną piosenkarką Shakirą. Andres Iniesta po każdym spotkaniu Barcelony dzieli się wrażeniami na swym profilu facebookowym. Nie inaczej było po finale Ligi Mistrzów, kiedy wkleił zdjęcie z szatni trzymając okazały puchar. Twitter to także jedyne miejsce, gdzie swobodnie po baskijsku może mówić Xabi Alonso. Modzie uległ Wojtek Szczęsny, któremu zdarzyło się już oskarżenia sędziów o faworyzowanie Manchesteru United, wyśmiewanie się z Ashleya Cola i Radka Majdana oraz deklaracja o swym rzekomym homoseksualizmie. To ostatnie okazało się jednak żartem ze strony Jacka Wilshera, który włamał się na konto Polaka. Jestem wkurzony, że ludzie przekręcają moje słowa i wychodzę na idiotę – napisał Szczęsny w swym pierwszym wpisie, wyjaśniając tym samym powód założenia profilu. Większość zawodników jednak nie wyróżnia się specjalnie, pisząc głównie o treningach, wyjazdach i meczach, sporadycznie wspominając o tym, co aktualnie jedzą lub oglądają w telewizji. Jednym słowem – nudy.

Kłótnie, handel i miłośnicy spania

Piłkarze z polskiej ekstraklasy rzadziej korzystają z twittera, skupiając się na rodzimej naszej-klasie i facebooku, ale generalnie ich poczynania nie różnią się od kolegów po fachu z zachodnich klubów. Profile pełne są zdjęć z wakacji, z bliskimi i błahych informacji, z których dowiadujemy się m.in. że Sebastian Przyrowski i Jakub Grzegorzewski lubią spać, Cezary Kucharski „studiował życie”, a Andrzej Niedzielan deklaruje, że „gra w Wiśle to honor, nie obowiązek”, co brzmi nieco dziwnie w kontekście jego niedawnego transferu do Cracovii. Możemy również kupić od Seweryna Kiełpina modny gadżet i zapukać do drzwi lub zadzwonić do Damiana Nawrocika, który opublikował swój adres domowy wraz z numerem telefonu. Magii facebooka uległ także Czesław Michniewicz, który wrzucał wakacyjne raporty i zdjęcia ze zgrupowania Borussi Dortmund, a po zakończeniu pracy w Widzewie każdy mógł przeczytać jak do siebie zaprasza go Andrzej Płatek. Z facebooka możemy również łatwo dowiedzieć się o stanie związku sportowców, czego najświeższym przykładem casus Macieja Rybusa (znanego jeszcze swoją drogą z "ciekawych" zdjęć publikowanych na portalu fotka.pl). Stosunkowo rzadko zawodnicy pozwalają sobie na przekroczenie bariery dobrego smaku. Przykładem były piłkarz Zagłębia Lubin David Caiado, który wyśmiał fryzurę swojego trenera Marka Bajora albo kuriozalna sytuacja, w której menadżer Abdou Razack Traore w publicznej wiadomości doradzał swojemu podopiecznemu (rzucając przy tym konkretne liczby) wywarcie presji na zainteresowanej napastnikiem Legii. Święci nie są także Polacy - Grzegorz Kasprzik, podobnie jak Rooney, kilka lat temu wdał się w słowną potyczkę z ubliżającym mu kibicem Legii. Bramkarz Lecha nie przebierał specjalnie w słowach, wyzywając fana od „pedałów” i „gamoni”. Zawodnicy powinni dbać nie tylko o swój dobry wizerunek, ale także klubu – mówi jeden z graczy Podbeskidzia Bielsko-Biała – przestrzeganie pewnych zasad jest oznaką profesjonalizmu. Inna sprawa, że praktycznie każdy klub piłkarski ma dziś swoje profile na portalach społecznościowych i nie ma tu znaczenia miejsce, liga, czy wielkość klubu.

Piłkarz też człowiek

Przeważająca większość zawodników Internetu używa w sposób nie odbiegający specjalnie od anonimowych osób, publikując swoje przemyślenia, fotografie i dzieląc się ulubioną muzyką. Dodatkowym ich zadaniem ma być utrzymywanie kontaktu z fanami, bo w obecnych czasach gdy futbolem rządzi pieniądz, jest to ważny punkt w budowaniu mocnego teamu. Jedynie mały odsetek z nich puszcza czasami wodze fantazji lub daje się ponieść nerwom, ale czemu tu się dziwić – w końcu to normalni ludzie, a któż nie ma czegoś za uszami?

Artykuł pochodzi z tygodnika "Tylko Piłka", ale tu nieco edytowany ze względów aktualności. Jest to o tyle przyjemny temat, co ciężki do publikacji, bo niezwykle obszerny i gdybym tylko mógł napisałbym tego dwa razy więcej. Nie wykluczam więc dalszej części.

sobota, 27 sierpnia 2011

Jeśli jesteś skejtem słuchaj tylko tego #9: TupajNogo z Mentosem, czyli disco i funk w najlepszym wydaniu


Z disco jest podobnie jak z muzyką etniczną - wielu reaguje na nią alergicznie i ma niczym nieusprawiedliwioną niechęć do niej, jest kojarzona z tandetą, odpustem i beznadzieją. Media również niespecjalnie pomagają w zmianie sposobu myślenia o tym gatunku, nazywając nim byle g*wno do tańczenia, a kojarzone wyjątkowo buracko i pejoratywnie DISCO polo przelewa ostatecznie czarę goryczy. Wielu muzyków próbuje zmienić wizerunek tej muzyki i jedną z takich osób jest członek składów Rasmentalism (+Ras) i Gram-O-Phonics (+DJ DBT i Urb) producent MentXXL. Z funkiem jest dużo lepiej, bo mimo wszystko ta muzyka (a przynajmniej nazwa) nie jest tak znana między Odrą a Bugiem i nie nękana żyje nieźle dzięki np. takim ludziom jak Chojny. To naprawdę wybitna kopalnia świetnej muzyki, już nie mówiąc o tym ilu teraźniejszych artystów czerpie z niej garściami, samplując, remixując, czy robiąc z nią cokolwiek innego.

Ment opublikował niedawno mix (jest ich więcej i na każdą okazję), który z powodzeniem można puścić nawet na drętwej s*udenckiej (NIENAWIDZĘ) imprezie bez obawy o frekwencję na parkiecie. Dodatkowo na f*cebooku regularnie dzieli się swymi dyskotekowymi-perełkami - wszystko na dole, smacznego (zwłaszcza, że szperałem tylko do końca czerwca).

1. 



Jeśli ktoś zapytałby mnie jak w jednym zdaniu określić ten mix, to odpowiedziałbym że jest to 20 minut podróży w czasie do radosnych dyskotekowych czasów, kiedy tupało się nóżką w takt najlepszej muzyki. Bez obawy o swoje zdrowie psychiczne i fizyczne. Czasy się jednak zmieniły i żeby w spokoju pobawić się przy dobrej muzyce trzeba się sporo napocić, bo często wieczorki szumnie zwane "latami 70 i 80-tymi" albo po prostu "czarnymi" zakrawają na profanację. Ratunkiem może być np. Grandmarket Seventies, czyli najlepsza impreza w tej strefie klimatycznej lub inne sprawdzone balety od pewnych DJ-ów.

Na mixie takie tupajnogi jak Talkback - Can't Let You Go czy Eva Gina - Without You (e-vagina, internetowy żart).

2.




  Ment XXL - Strong by mentxxl

"Strong" Mentosa to nic innego jak zremixowane "Stronger Than Before" Chaki Khan. Zaczyna się idealnie, później jest trochę gorzej z powodu zbyt dużego kombinowania. Mam na dzwonku w telefonie od dłuższego czasu i zmieniać nie mam zamiaru!

3.




Spargo to pochodząca z Holandii grupa popowa. Ciężko znaleźć informacje po polsku lub nawet po angielsku o niej, więc ograniczę się tylko do poinformowania, że bardzo warto ściągnąć składankę "Best of...", a wokalista to niezły sceniczny wariat, czego przykładem powyższe "Just For You".

4.




O ile wpisywanie ksywki Ago w google nie daje żadnych porządnych informacji, to już rozszyfrowanie kto kryje się pod tą ksywką daje pewne efekty - Agostino Presta to włoski muzyk działający od wczesnych lat 80-tych. Wyróżnia się nie tylko muzyką, ale także bujną grzywą, której zapewne nie powstydziłby się żaden rockman ani nawet koń. Włoska wikipedia przyporządkowała Ago do nurtu italodisco i chyba w takich kategoriach należy rozpatrywać jego twórczość, ale "Stop your life" jakby odrywa się nieco od tej muzyki.

5.

 

Khemistry, czyli dwie panie i pan ze stolicy Stanów Zjednoczonych to kolejna mało znana, ale wyjątkowo bujająca propozycja - "Who's fooling who". Murowany hit.

6.
 


Na sam koniec nie tyle "tupajnoga" co "przytulaniec", ale chodzi bardziej o wyłapanie podobieństwa "Genie""My Comet" Onry - doskonałej pozycji dla wszystkich, którym spodobał się ten odcinek JJSSTT.

PS. Czekam teraz na zapowiedziany pierwszy klip do nowego Rasmentalismu i na bank pojawi się okolicznościowa notka o płycie, więc stay tuned, bo nie będzie takiego słodzenia Mentowi jak teraz!  

środa, 17 sierpnia 2011

Freestyle City Festival - skoki FMX i koncert The Pryzmats

Pisałem końcem czerwca co nieco o Cieszynie przy okazji wpisu o deskorolkowym filmie "Kilka cm nad" i wspomniałem też o odbywającej się w tym mieście imprezie Freestyle City Festival, w trakcie której polską stolicą kultury i ekstremalnej rozrywki zostaje właśnie to przygraniczne miasto. Tegoroczna edycja FCF już za nami.

Nie będę opisywał całości imprezy, trwającej trzy dni - skupię się jedynie na sobotnim wieczorze, czyli pokazie FMX i koncercie The Pryzmats. Żeby jednak nikt nie poczuł się dotknięty i zapomniany, program FCF zakładał ponadto zawody taneczne i zdalnie sterowanych modeli samochodów, rowerowy downhill (ulicami Cieszyna i z wjazdem w kamienicę!), ekstremalnie stromy zjazd na longboardach i streetludge oraz odbywający się dzień wcześniej w tym samym miejscu co FMX pokaz skoków na mountainboardach. Masę fajnych zdjęć z tych wydarzeń można znaleźć tu.

Motocrossowe skoki na rynku to najbardziej widowiskowa część imprezy. Dziwnym nie jest, że w trakcie skoków rynek zapełnił się całkowicie ludźmi - wielu na miejsce przybyło zupełnie przypadkiem, nieświadome tego co się właśnie dzieje i wiedzione przez muzykę, entuzjazm kibiców i oczywiście warkot motocyklowych silników. Pokaz nie trwał długo, dosłownie kilkanaście minut, w trakcie których kilku zawodników wykonywało nierzadko naprawdę świetne ewolucje. Te najbardziej efektowne, czyli superman czy whip (mogę się mylić w nazwach, to zdecydowanie nie mój konik), sypały się niemal cały czas. Naprawdę fajne przeżycie, szkoda że rynek w Cieszynie jest dość mały, chętnie obejrzałbym takie coś np. we Wrocławiu, wtedy skoki mogłyby być bardzo długie. Dodatkowo pogoda nie należała w tym czasie do przyjaznych fotografowaniu i filmowaniu.

 

Po motocrossach przyszedł czas na gwóźdź sobotniego programu, czyli koncert żywieckiego The Pryzmats. Ich EP-ka "Balon" to moim zdaniem jeden z lepszych materiałów tego roku - zabawne, pełne follow-upów i sprytnych rymów teksty to trochę nostalgiczna podróż do "W Strefie Jarania i W Strefie Rymowania" i "Kasety Demonstracynej" Dinala, a muzyka w postaci żywych instrumentów potęguje tylko dobre wrażenie i wyróżnia The Pryzmats na polskiej scenie. W opisie "Balona" nazwałem ten zespół "żywieckim Hocus Pocus" i naprawdę nie jest to wielkie nadużycie, bo zachowując odpowiednią skalę można śmiało Białasa i spółkę tak właśnie nazwać.

Występy kapel (oprócz The Pryzmats tego wieczoru grał także Hoodoo Band & Ala Janosz, wcześniej Big Fat Mama, Stylowa Spółka Społem) odbywały się na dachu autobusu Red Bulla, zaparkowanego na ładnym Wzgórzu Zamkowym, nieopodal Olzy i mostu kierującego do Czeskiego Cieszyna. Pierwotnie cała zabawa miała kosztować 10 zł, ale zapewne z powodu niezbyt sprzyjającej koncertom na świeżym powietrzu pogodzie zrezygnowano z jakichkolwiek opłat, zachęcając równocześnie do przeznaczania tej kasy na cele charytatywne. The Pryzmats pod scenę przyciągnął całkiem sporą liczbę ludzi, a oprócz kawałków z płytki zagrał kilka mniej znanych utworów, np. "Z buta". Zabawa była przednia, bo i raperzy stanęli na wysokości zadania, non stop nawiązując kontakt z publicznością. Białas freestylował, a Batman rozśmieszał ludzi. Wszystko wyglądało bardzo profesjonalnie z ich strony, aż żal że ten zespół nie jest znany szerszemu gronu słuchaczy. A może to i dobrze...  

Następna możliwość posłuchania The Pryzmats będzie 2 września w katowickiej Katofonii. Z kolei 24 września na imprezie "Hip-Hop Na Żywca", gdzie obok nich zagra Pezet & Małolat, Chada, Pih i Mes, IT'S SO GIMNAZJUM.