wtorek, 6 marca 2012

Lana Del Rey - Born To Die [2012]

Żyjemy w czasach w których za jakimkolwiek sukcesem jednostki nie stoi tylko ona sama, ale także sztab ludzi odpowiedzialnych za promocję, reklamę, marketing, czy PR. Najlepszym tego przykładem jest Lana Del Rey - postać praktycznie od podstaw stworzona dla sukcesu i zarabiania pieniędzy, będąca jednocześnie także przykładem jakie negatywne skutki można w ten sposób odnieść.

"Born To Die" jeszcze przed premierą był okrzyknięty najlepszym albumem 2012 roku. Imponujące liczby wyświetleń singli i okupywane czołówki list przebojów mówiły same za siebie. Wtedy jednak stało się coś, co nigdy wcześniej (chyba?) nie miało precedensu - wielka mistyfikacja, jakiej dopuściła się artystka i jej ludzie wyszła na jaw. Śmiało można powiedzieć, że Lanę zabiła ta sama broń, którą sama umiejętnie wojowała, bo to dzięki internetowi w ogóle pojawiła się ona w świadomości słuchaczy i ten sam internet ją zniszczył.

Po Elizabeth Grant przejechano się z każdej strony, zaczynając od najbardziej rzucających się w oczy sztucznie wyglądających ust, kończąc na zarzutach jakoby za całą jej karierą stał bogaty tatuś. Upadła idealnie wpasowująca się w amerykańską mentalność wielka historia prostej dziewczyny wciąż mieszkającej w przyczepie z rodzicami. Ponadto okazało się, że "Born To Die" to nie jest wcale debiut 26-latki, a jej pierwszy album światło dzienne ujrzał w 2010 roku. Zatytułowana "Kill Kill" i sygnowana pseudonimem Lizzy Grant płyta okazała się kompletną klapą, nawet mimo dostępności na iTunes. Dziś próżno szukać jej w sieci, bo jest sukcesywnie kasowana - ja przezornie zdarłem ją jeszcze przed premierą "Born To Die" i wcale nie dziwię się, że przeszła bez echa. Oliwy do ognia dolał jeszcze występ wokalistki w jednym z najważniejszych programów telewizyjnych w Stanach Zjednoczonych "Saturday Night Live", gdzie Lana zaprezentowała się dosłownie fatalnie i jej śpiew przypominał raczej to. Nie dziwię się wszystkim tym, którzy poczuli się zdegustowani całą szopką związana z Grant, bo oszukiwano praktycznie w każdej możliwej kwestii, a artystka jak miała okazję obronić się występem na żywo to spiepszyła ją jak Daniel Sikorski kolejną setkę.

Lana w wersji z cienkimi ustami
Szkoda tylko, że to zamieszanie odwróciło nieco uwagę od "Born To Die", a jest to naprawdę dobry materiał. Zostawiając na boku znane wcześniej single "Born To Die", "Video Games" i "Blue Jeans", jest tam jeszcze kilka piosenek trzymających ich poziom. Teksty nie są tak głupie jak mogłoby się wydawać, głos Lany brzmi naprawdę dobrze, w szczególności w refrenach, a sama muzyka jest momentami doskonała. Nie ma tzw. zapychaczy i całą płytę można spokojnie wziąć na raz, chociaż zdarzają się banalne i na wskroś pod publiczkę hity takie jak np. "National Anthem" czy dziwnie rapowana momentami "Lolita". Całość naprawdę zapada w pamięci i przykuwa uwagę. Nie rozumiem tylko zabiegu z umieszczeniem wszystkich asów na samym początku, co powodu że drugą część płyty jest po prostu słabsza i po szybkim punkcie kulminacyjnym wraz z dalszym ciągiem "Born To Die" zachwyt nieco maleje.

Jeszcze jakiś czas temu wszyscy myśleli, że objawiła się nowa gwiazda muzyki. Wpisująca się idealnie w dzisiejsze gusta retro wokalistka ze świetnym głosem, w dodatku z chwytającym za serce życiorysem i niezłym wyglądem nie mogła nie odnieść sukcesu. Szczyty zdobyła, to jasne, ale sposób w jaki to zrobiła pozostawia wiele do życzenia i skłania nawet do refleksji nad tym ile jest tak naprawdę autentyczności w otaczającym nas świecie. Nie zmieni to jednak faktu, że "Born To Die" to bardzo dobry i wyróżniający się materiał i często dostaje niesłusznie po głowie tylko dlatego, że internauci w pewnym momencie okazali się bardziej chytrzy od speców od marketingu.

2 komentarze:

  1. muszę się z Tobą zgodzić w 100% ;) Mam takie samo odczucie odnośnie tej artyski jak i jej płyty;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Jako Lizzy Grant była... o wiele ładniejsza, nie rozumiem, po co ładnej dziewczynie nieapetycznie wyglądające, sztuczne usta. Poza tym sądzę, że między utworami z płyty Kill Kill a Born to die nie ma takiej przepaści, o jakiej mówisz, są w baaardzo podobnym klimacie i aranżacji, choć może po prostu nie tak starannie dopieszczone. Do mnie osobiście... chyba nawet bardziej przemawiają.

    OdpowiedzUsuń