Ferrari testers, Armani dressers, exquisite thick bitches that body bless us - tak zaczyna się najnowsza płyta Commona. Zdziwieni? Obiecuję, że po zagłębieniu się w tę płytę nie raz otworzycie jeszcze szerzej buzię. Ale uspokajam - starego lirycznego Commona jest tu dużo więcej niż obrzydliwie bogatego i pyskatego rapera rodem z "Watch The Throne", a jeszcze więcej pięknej muzyki.
Chicagowski muzyk fanów przyzwyczaił do głębokich tekstów, spokojnych utworów, stosunkowo rzadko wychodząc poza te ramy. Do największych klasyków hip-hopu w ogóle zaliczyć można spokojnie kilka jego płyt, w szczególności "Be", piękne od początku do końca. Wyprodukowane w większości przez będącego wtedy dopiero w przedsionku wielkiej sławy Kanye Westa oraz wciąż wielkiego choć już bardzo chorego J Dillę, który z kolei odpowiadał za wcześniejsze albumy. Słuchaczom dała kilka ponadczasowych numerów, żeby wymienić tylko tytułowe
"Be",
"Love Is" czy
"Go", a autorowi kilka nagród w tym dla najlepszego tekściarza. Poziom podtrzymany został na wydanym dwa lata później "Finding Forever", ale już "Universal Mind Control" to zupełnie inna kwestia - producentem został Pharell i jego The Neptunes co zdecydowanie odbiło się na płycie. "Wczesny" Kanye czy J Dilla dużo lepiej pasowali do Commona niż elektroniczne zabawy The Neptunes, a sam Lonnie wydawał się być w nieco słabszej formie.
Muzycznie "The Dreamer, The Believer" to zdecydowanie powrót na dobre tory. Z całą odpowiedzialnością można stwierdzić, że paradoksalnie najlepszy w tym przypadku wybór producenta był trochę strzałem w stopę - No I.D. mimo że ukrywający się za beatami i co najwyżej objawiający się refrenem (pięknym!) co rusz wysuwa się przed Commona. Muzyka to na pewno bardzo mocny, jak nie najmocniejszy, punkt tej płyty. Zaburza ją jedynie nieco kanyewate
"Raw" i boombapowe "Ghetto Dreams", jednak oldschoolowa konwencja tego kawałka tłumaczy użycie najprostszych patentów. Dla mnie jako psychofana Mayera Hawthorna smaczkiem dodatkowym było zsamplowanie go w
"Blue Sky".
Ocenę lirycznej części płyty warto zacząć właśnie od "Ghetto Dreams", nagranego z Nasem hołdu dla pięknych lat 90-tych. Idealnie współgra z tym trackiem klip, gdzie podchodzące już pod czterdziestkę legendy rapu przenoszą się w przeszłość, do swej młodości, marzeń i kobiet pukanych w samochodach. Kozaka Common zgrywa także w
"Sweet" i chociaż na teledysku uderzając się w pierś wygląda groźnie, to w rezultacie wychodzi to nieco komicznie. Konwencja Lonniego jako twardziela ujawnia się jednak tylko w kilku utworach, w większości więc "The Dreamer, The Believer" to stary dobry Common - spokojny, przemyślany i uduchowiony, chociaż w tym przypadku nieco wtórny i bez fajerwerków. Uznajmy, że kilka lat temu założył on (sweter, skojarz follow-up) taką a nie inną stylistykę i trzyma się jej, czego przykładem
"Cloth",
"Celebrate",
"Windows" czy nawet ten nieszczęśnie zaczynający się
"The Dreamer". Tak jak pisałem wcześniej, kilka razy wspomaga go śpiewem No I.D. i raz
John Legend i jest to doskonałe dopełnienie jego zwrotek.
"The Dreamer, The Believer" to świetny album zamykający niezły rok w rapie. Common mimo kilku wycieczek w inne klimaty, które uznamy za małą próbę dla fanów, pozostał raczej wierny starej stylistyce. Kroku dotrzymuje mu No I.D. (a nawet czasem wyprzedza), który sprawił że płytę można traktować po prostu jako doskonałą muzykę, nie zamykając jej w sztywnych ramach hip-hopu. Równocześnie odciągnął uwagę od wszystkich wad po stronie Commona i sprawił, że ten materiał to murowany kandydat na płytę roku, w każdej możliwej kategorii.