sobota, 31 marca 2012

Łódź lepsza na wodzie

Fot. K. Dzierżawa/ts.podbeskidzie.pl
ŁKS wygrywa w Bielsku z Podbeskidziem po ładnej bramce Wojciecha Łobodzińskiego i pierwszy raz od 28. października zgarnia pełną pulę. Nie był to jednak porywający pojedynek, bo piłkarze dostosowali dziś grę do tragicznej pogody i murawy na stadionie przy Rychlińskiego.

Opis całego meczu można tak naprawdę sprowadzić do kilku zdań. Winę za mało akcji ofensywnych, dużo błędów i niecelnych zadań zwalić można w pełni na znajdującą się w fatalnym stanie z powodu opadów deszczu murawę. 

Trochę lepiej w piłkę wodną grał dziś ŁKS - w pierwszej połowie dwukrotnie groźnie strzelał Grzegorz Bonin, ale najpierw strzał efektownie obronił Richard Zajac, a później piłka minęła bramkę. Ze strony gospodarzy warto jedynie odnotować strzał Sebastiana Patejuka w 41. minucie z rzutu wolnego, który minął o metr bramkę ŁKS. Trzy minuty później jedną z nielicznych składnych akcji w tej części przeprowadzili łodzianie - Marek Saganowski po długim zagraniu Adama Gieragi wypuścił na wolne pole Wojciecha Łobodzińskiego, a ten po kilku krokach strzelił nie do obrony w górny róg bramki Podbeskidzia.

Jeszcze gorzej było w drugiej odsłonie. Mocniej zaczął ŁKS, ale strzał Łobodzińskiego z ostrego kąta na raty wybronił Zajac. Chwilę później dobrą okazję, i chyba najlepszą w całym spotkaniu, stworzyli sobie gospodarze. Sebastian Ziajka przegrał jednak pojedynek 1 na 1 z Pavle Velimiroviciem, co gorsza lądując po tym jeszcze w ogromnej kałuży. Do końca meczu oglądaliśmy już tylko serię głównie niegroźnych dośrodkowań i pojedynków w środku pola, poprzeplatanych małą ilością ładnych akcji. Piłka co chwilę albo zatrzymywała się w kałużach albo nabierała niespodziewanego poślizgu w najmniej oczekiwanym momencie. Trudno więc winić w tej sytuacji piłkarzy, ale warto zauważyć że to łodzianie lepiej dostosowali się do warunków na boisku - dużo częściej niż Podbeskidzie używali oni strefy boiska od strony trybuny odkrytej gdzie wody było mniej i to właśnie po akcji z tamtej strony padła jedyna bramka dzisiejszego pojedynku.

ŁKS zdobył dziś bardzo ważne trzy punkty. Nie tylko w kontekście walki o utrzymanie, ale także z powodu morale, które z pewnością wzrosną w zespole. Doświadczenia i dobrych piłkarzy duet Pyrdoł-Świerczewski ma pod dostatkiem, ale czasami brakowało zawodnikom z Łodzi po prostu szczęścia vide mecz z Zagłębiem. W przypadku tego meczu wydaje się, że największym szczęściem było mokre boisko, na którym kompletnie nie radziło sobie Podbeskidzie i wystarczyła jedna akcji, aby przywieźć z Bielska komplet punktów.   

via Tylko Piłka

Siwy/Lewy - Serce bije w klatce schodowej EP [2012]

Jeśli wydaje ci się, że o polskim rapie wiesz już wszystko i zjadłeś na nim zęby, to jesteś w błędzie. Jeśli uważasz, że nic odkrywczego na rodzimej scenie powstać już nie może, to się mylisz. Siwy i Lewy swą debiutancką EP-ką na nowo definiują polski rap i aż ciężko uwierzyć, że tak długi czas udawało im się ukrywać przed światem pod klatką i na ławce.

Już sam zapowiadający materiał singiel "Prosto w łeb" jest czymś niesamowitym. Pokaż mi jakichkolwiek polskich raperów, którzy na swym pierwszym puszczonym w świat kawałku punchami demolują połowę sceny z taką werwą i przekonaniem. Dostaje się zarówno mainstreamowym graczom w stylu W.E.N.Y., ale i podziemnym wackom jak np. Huczu czy Mentos, którego swoją drogą usilnie proszę o rozwiązanie sprawy z Siwym i Lewym w sposób pokojowy, bo wierzę, że jednak Rasmentalism III wyjdzie. Gorzowski duet nie zapomina także o własnych, osobistych porachunkach z osiedla - "Ruda mendo" jest w praktyce wyrokiem na pewnego ryżego osobnika, po którym podnieść się nie sposób. O ile "Prosto w łeb" był jedynie ostrzeżeniem dla sceny i swoistym zameldowaniem się na niej, to w tym przypadku sprawy na pewno obiorą inny, bardzie brutalny, bieg. A że zatargi z raperami to nie przelewki niech świadczy inny kawałek, "Horrorstep", gdzie w niezwykle plastyczny sposób opisane są sceny z życia, o których zwykły śmiertelnik bałby się pomyśleć i nie wymyśliłaby ich nawet Katarzyna W. Sam słuchając tego miałem gęsią skórkę i dla pewności skryłem się pod kołdrą. Płytę dopełniają jeszcze hymn ulicy "Raport: realia", narysowany grubą kreską portret prawdziwej Polski, spontaniczny freestyle bonus track oraz "Wszystko do nas wraca", czyli kilka krótkich storytellingów, których nie powstydziłby się Sokół lub Fisz. Wszystko oczywiście zaserwowane na najgrubszych podkładach w tej części świata. Doczepić się można jedynie do kwestii technicznych, ale ten bród i niedociągnięcia działa tylko na ich korzyść i dodaje wiarygodności. Trudno przecież oczekiwać od prostych chłopaków z osiedla masteringu i studia za full pieniędzy, jak zapewne ciężko im wysupłać kasę na krojony chleb.

"Serce bije w klatce schodowej" ma wszystko to co powinna mieć doskonała płyta. Jest dobrze napisana i nawinięta, zróżnicowana tematycznie i przede wszystkim prawdziwa. Jak bardzo tego ostatniego brakuje na polskiej scenie uświadomiłem sobie dopiero teraz, po przesłuchaniu EP-ki z Gorzowa. Reasumując - wiem już, że ta płyta będzie wymieniana w każdym TOP rankingu polskiego rapu, wiem także że nie jeden młodzieniec będzie sobie dziergał na łydce wizerunek Siwego lub Lewego, a na plecach ich celne punchliny. Po prostu obok tej płyty nie można przejść obojętnie.         

sobota, 24 marca 2012

Lechia lepsza, ale wciąż bez wygranej na wiosnę

Fot. lechia.pl
Beniaminek niczym rasowy bokser wypunktował doświadczoną Lechię wykorzystując wszystkie błędy gospodarzy i wygrywając w stosunku 3-2. Emocjonujące spotkanie gdańszczanie mogliby wygrać, gdyby wykazali się większą konsekwencją i skutecznością pod bramką Bąka, bo okazji ku temu nie brakowało.

Lechia na zdobycie pełnej puli punktów czeka od czterej miesięcy i trudno dziwić się, że do tego spotkania piłkarze znad morza przystąpili z wielką koncentracją i wolą zwycięstwa. Porażka Cracovii i ŁKS dodatkowo pozwalała na zwiększenie przewagi nad strefą spadkową. 

Kosecki wyprowadza Lechię na prowadzenie
Gospodarze starali się więc od pierwszych minut narzucić swój styl gry Góralom i pierwsi zaatakowali, ale niespodziewanie to podopieczni Roberta Kasperczyka otworzyli wynik - w 8. minucie dośrodkowanie Lirana Cohena z rzutu rożnego celną główką zakończył Robert Demjan. Chwilę później wynik podwyższyć mógł po indywidualnej akcji Sylwester Patejuk, ale jego strzał zatrzymał Wojciech Pawłowski. Mimo tych dwóch akcji to Lechia dłużej utrzymywała się przy piłce i na efekt nie trzeba było długo czekać. Niezdecydowanie obrońców Podbeskidzia wykorzystał Jakub Kosecki i ładnym strzałem z dystansu pokonał wychowanka Zielono-Białych Mateusza Bąka. Lechia nie zwolniła tempa i kilka minut później w słupek trafił Abdou Traore, a w 38. minucie drugą bramkę po kuriozalnych błędach defensywy gości strzelił Kosecki. Odpowiedź Podbeskidzia była błyskawiczna - minutę później po akcji Demjana ręką w polu karnym zagrał Krzysztof Bąk i sędzia Huberta Siejewicz bez wątpliwości wskazał na wapno. Pewnym egzekutorem został Patejuk, a wynik 2-2 do przerwy już się nie zmienił.

Bąk i Rogalski -  byli gracze Lechii, dziś w Bielsku
Początkowe kilkanaście minut drugiej odsłony ani trochę nie przypominało emocjonującej pierwszej części. Zawodnicy obu drużyn grali statycznie i rzadko atakowali, a najgroźniejszą okazję miał Łukasz Surma i Ivans Lukjanovs, kiedy mocno uderzył metr obok słupka Bąka. Po tej akcji Łotysza goście wyprowadzili decydujący, jak się później okazało, cios - Patejuk po indywidualnej akcji na prawym skrzydle wyłożył piłkę niepilnowanemu Demjanowi, a ten ze spokojem pokonał Pawłowskiego. Po raz drugi Podbeskidzie wyszło w Gdańsku na prowadzenie i po raz kolejny dość nieoczekiwanie, w momencie gdy przewagę miała Lechia. Gospodarze mieli jeszcze kilka sytuacji, żeby chociaż wyrównać stan meczu, ale dwukrotnie dogodnej okazji nie wykorzystał najlepszy na boisku Kosecki, a po razie pomylił się Traore i Deleu.

Lechia jak najbardziej mogła to spotkanie wygrać i powinna to zrobić. Zabrakło szczęścia, koncentracji i  w decydującym momencie doświadczenia Jakuba Koseckiego. Druga sprawa, że większość groźnych sytuacji gdańszczanie stwarzali po stałych fragmentach lub po fatalnych błędach obrony gości, którzy sprezentowali oba gole i słupek Traore. Podbeskidzie potwierdziło tezę o swej skuteczności po stałych fragmentach oraz kontrach i trzema punktami zdobytymi w Trójmieście chyba zapewniło sobie ekstraklasowy byt w następnym sezonie. Walczyć o niego będzie natomiast Lechia, ale patrząc na dzisiejszym mecz, gdy była po prostu lepsza, trudno uwierzyć, żeby ich zła passa nie odmieniła się w kolejnych spotkaniach - następna okazja za tydzień w Bełchatowie.


via Tylko Piłka

czwartek, 22 marca 2012

Wiosna + Ultim8 Separation

Wiosna się zaczęła, przynajmniej ta kalendarzowa, i musi być jakiś okolicznościowy wpisik. To ciekawy okres - nagle okazuje się, że w O*olu ktoś naprawdę mieszka (!) i ludzie nie chowają się do swych pieczar o 17 (tylko o 21) i koniec życia, STOLICA WOJEWÓDZTWA podobno. Ci sami ludzie weekendami przyjeżdżają na rower do parku, ale nie rowerem tylko samochodem, a dwa kółka pakują do bagażnika, co by się za bardzo nie zmęczyć i nie schudnąć, przecież przyjechanie z najbardziej odległego miejsca miasta tu to jakieś 30 min w porywach, WOW sportowcy. Ulubieni studenci nie piją już rozgrzewającej kawy w termicznych kubkach i niektórzy nawet ściągają płaszcze, co daje im kilka punktów minus do poczucia własnego studenctwa, ale szybko nadrabiają je grillowaniem śmierdzących kiełbas na kampusie i puszczaniem przez otwarte okno najgorszych piosenek świata w akademikach, oczywiście PRZY PIWKACH. Gorsi do nich są chyba tylko uczniowie na DNIU WAGAROWICZA, nienawidzę, zwłaszcza mieszkając koło sklepu i w drodze na enklawę miejskiego picia pod chmurką, gdzie chodzą głośno i w krótkich spodenkach metr od okna.

Zalatuje to jakimiś populistycznymi frazesami i czepianiem się wszystkiego jak weszlo.pl, więc w obronę film narciarski, tak na zakończenie zimy, bo bardzo lubię czeskie filmy freeskiingowe, mają klimat, niezłą muzykę i trochę przepychu niespotykanego jak na tę część świata. Miejsca też piękne, nawet USA się załapało, trochę BC, trochę ulicznego szaleństwa w Pradze, głównie jednak park. W roli narratora Jirka Volak, od którego się dowiemy jak zaczynał karierę, który z jego kumpli jest największym talentem, kto największym pracusiem, kto figlarzem i słabym kierowcą, więc pyk, polecam.

Ultim8 Separation HD from illegal production on Vimeo.

niedziela, 18 marca 2012

Górale pokazali charakter

Cztery stałe fragmenty i cztery bramki - tak w skrócie można opisać mecz w Chorzowie, w którym Ruch zremisował z Podbeskidziem 2-2. Gospodarze na własne życzenie zmarnowali świetną okazję, żeby do liderującej Legii zbliżyć się na trzy punkty, z kolei Podbeskidzie przełamało się po dwóch porażkach z rzędu.

Po pierwszej połowie wydawało się, że nic nie przeszkodzi Niebieskim w odniesieniu zwycięstwa. Podopieczni Waldemara Fornalika w pełni kontrolowali grę, często atakując bramkę Richarda Zajaca i oddając groźne strzały. To jednak goście, którzy w porównaniu z zeszłotygodniowym meczem z Legią mieli całkowicie przemeblowany skład (brak w pierwszym składzie m.in. Sylwestra Patejuka, Łukasza Mierzejewskiego czy Roberta Demjana), pierwsi groźnie zaatakowali. Do centry z rzutu wolnego Lirana Cohena doszedł niepilnowany Ondrej Sourek, ale w doskonałej sytuacji nie trafił czysto w piłkę. Trzy minuty później Ruch strzelił pierwszą bramkę - o ile pierwsze dośrodkowanie Markowi Zieńczukowi nie wyszło, to poprawka trafiła wprost pod nogi nabiegającego Arkadiusza Piecha, który trafia do siatki. W 25. minucie było już 2-0, a pierwszą bramkę w sezonie strzelił Łukasz Janoszka, który po rzucie rożnym Zieńczuka i dzięki przytomnemu zachowaniu się Piotra Stawarczyka strzałem z powietrza nie dał szans Zajacowi. Po drugiej bramce Ruch nabrał wiatru w żagle kilkukrotnie groźnie atakując i przeprowadzając składne oraz efektowne akcje. Swoje szanse miał jeszcze Piech, Zieńczuk, a także Maciej Jankowski, którego strzał (znowu po stałym fragmencie Zieńczuka!) sprzed linii bramkowej wybił Bartłomiej Konieczny. Szybko na niekorzystną sytuację na boisku zareagował trener Podbeskidzia Robert Kasperczyk zdejmując z boiska destrukcyjnie nastawionego Mateja Nathera i zastępując go ofensywnym Patejukiem, jeszcze w trakcie pierwszej odsłony meczu. Miało to rozruszać anemicznie grających Górali, którzy byli tłem dla bardzo dobrze prezentujących się Niebieskich - nikt spośród osób zasiadających przed telewizorem i na stadionie nie pomyślałby wtedy, że Podbeskidzie podniesie się z kolan. Bardziej prawdopodobna była wizja blamażu bielszczan podobnego do tego z 2. kolejki, kiedy GKS Bełchatów wpakował im piłkę do siatki sześć razy.

Jednak w drugiej połowie ataki Ruchu zdecydowanie straciły nieco animuszu. Ponownie na listę strzelców próbował wpisać się Janoszka, a Zieńczuk ciągle straszył po stałych fragmentach - tym razem po bezpośrednim uderzenie z rzutu wolnego, kiedy zmierzającą w światło bramki piłkę odbił Ivan Curic. I właśnie zmiana bezproduktywnego Chorwata okazała się kluczowa dla tego spotkania, bo gdy na jego miejsce wszedł Demjan gra bielszczan w ataku zaczynała wyglądać trochę lepiej. To po dwóch faulach na tym zawodniku padły oba gole dla beniaminka. Najpierw w 69. minucie naciskany przez jednego z zawodników gości Rafał Grodzicki trafił do własnej siatki, a dwanaście minut później w polu karnym ponownie sam został Sourek, który tym razem skierował piłkę do bramki. W obu przypadkach asystą popisał się rozgrywający dobre zawody Cohen. Ostatnie minuty to już zmasowany napór Ruchu, który mógł dać efekt w ostatniej sytuacji spotkania, ale Stawarczyk mając przed sobą jedynie Zajaca posłał piłkę obok bramki gości.

Wynik 2-2 nie oznacza wcale zdobycie punktu przez Niebieskich, ale stratę dwóch. Swoiste zwycięstwo odnieśli zawodnicy Podbeskidzia, którzy dzięki swojemu charakterowi zdołali w końcówce zdobyć dwa trafienia oddając w dodatku tylko jeden celny strzał na bramkę Peskovicia. Za tydzień do Chorzowa przyjeżdża mistrz kraju Wisła Kraków, a Górali czeka długi wyjazd do Gdańska na mecz z tamtejszą Lechią.

via Tylko Piłka

środa, 14 marca 2012

Wilq, ratuj (o)polską piłkę

Każdy kibic piłkarski myśląc o Opolszczyźnie najpierw pomyśli o Odrze, a później zapewne zapadnie cisza. Nie ma w tym nic dziwnego, bo region nigdy do piłki szczęścia wielkiego nie miał i poza chlubnym reprezentantem ze stolicy województwa raczej nie ma się czym pochwalić. Tegoroczny szczyt możliwości to ćwierćfinał Pucharu Polski, ale bywało lepiej.

Do 75. minuty piłkarska Opolszczyzna mogła z dumą patrzeć na tablicę wyników na stadionie w Zdzieszowicach. Tamtejszy drugoligowy (czyli tak naprawdę trzecioligowy) Ruch wygrywał ze swym imiennikiem z Chorzowa 1-0. Nie jest ważne, że bramka Rolanda Buchały była dość przypadkowa i że przez cały praktycznie mecz gospodarze ograniczali się do rozbijania ataków podopiecznych Waldemara Fornalika. Gdy ci włączyli pod sam koniec, powiedzmy, trzeci bieg to skończyło się na 1-4, co w konsekwencji zamyka drugoligowcom drogę do półfinału. Wynik poszedł w świat, mecz był transmitowany w telewizji i ludzie w Zdzieszowicach na pewno (chociażby przez te 75. minut) poczuli wielką dumę. Zwłaszcza, że rezultat podopiecznych  Andrzeja Polaka to największy w ostatnich kilkunastu latach sukces piłkarski regionu.

Mecz IV rundy PP w sezonie 00/01 - Odra Opole kontra Ruch Chorzów
Poprzedni raz tak wysoko, a nawet ciut wyżej, zawędrowali zawodnicy opolskiej Odry w sezonie 2000/01. Zatrzymali się dopiero na półfinałowym dwumeczu z Górnikiem Zabrze, przegranym nieznacznie (1-1 u siebie i 0-2 w Zabrzu, wszystkie bramki dla Górnika autorstwa Adama Kompały). Podobny wynik zawodnicy z Oleskiej zanotowali jeszcze cztery razy. W najwyższej lidze rozgrywkowej, mimo że Odra spędziła tam aż 22 sezony, najlepszym rezultatem było trzecie miejsce zdobyte jednak prawie 60 lat temu. Inne sukcesy niebiesko-czerwonych to zdobycie Pucharu Ligi w 1977 roku i kilkukrotne uczestnictwo w europejskich pucharach - UEFA (odpadnięcie w 1. rundzie z Magdeburgiem) i Intertoto. Obecnie po latach perturbacji, włącznie z ogłoszeniem upadłości i zmianą nazwy, klub powoli się odbudowuje i gra w obecnej III lidze.

Waldemar Sobota - I-ligowe odkrycie sezonu 09/10
Odra to jedyny klub z Opolszczyzny, który zasmakował gry na najwyższym szczeblu, za to w klasie niżej grało tych ekip całkiem sporo. Niekiedy nawet z całkiem dobrym skutkiem, czego przykładem szóste miejsce MKS-u Kluczbork w sezonie 2009/10 (z tamtej drużyny wybił się Waldemar Sobota, obecnie czołowy pomocnik T-Mobile Ekstraklasy w barwach Śląska). Kolejny sezon nie był już jednak taki kolorowy i zakończył się spadkiem, ale do utrzymania zabrakło ledwie jednego punktu. Miasto Kluczbork przez dwa sezony w dawnej II lidze reprezentował jeszcze Metal i o ile pierwszy sezon zakończyli w połowie stawki, to w drugim byli już tylko czerwoną latarnią ligi. Ta drużyna już nie istnieje, z kolei MKS jest podobnie jak Ruch Zdzieszowice średniakiem na trzecim szczeblu rozgrywek.

Równo dziesięć sezonów temu z dawną II ligą pożegnał się Włókniarz Kietrz. Dość nieoczekiwanie w debiutanckim sezonie 1999/00 drużyna ta zajęła wysokie piąte miejsce, wyprzedzając m.in. Odrę Opole, by w następnym zaprezentować się niewiele gorzej i uplasować się dwa miejsca niżej. Kolejny sezon zakończył się jednak spadkiem - co ciekawe razem z Włókniarzem piętro niżej poleciała także Odra. Z tamtej drużyny wybiło się kilku solidnych ligowców, na czele z Michałem Chałbińskim i Dariuszem Pawlusińskim. Na dzień dzisiejszy Włókniarz gra w najniższej możliwej lidze, jednak ze sporymi szansami na awans do A klasy.

Kolejnym klubem, który zaznaczył swoją obecność był Start Namysłów. Po awansie w roku 1995 zespół przez dwa pierwsze sezony zajmował dobre ósme miejsca w tabeli. W trzecim po rundzie jesiennej drużyna została przeniesiona do Opola i wciągnięta na dobrą sprawę przez mocno dołującą wtedy Odrę.Tak połączony zespół rozegrał jeden sezon 1998/99. Kilka lat wcześniej ekipa z Namysłowa dobrze zaprezentowała się w Pucharze Polski, gdzie uległ w IV rundzie późniejszemu zwycięzcy Legii Warszawa nieznacznie 0-1. Teraz Start gra w tej samej lidze co Odra Opole, jednak z miernym skutkiem, zajmując ostatnie miejsce w tabeli i nie mając na koncie żadnego zwycięstwa.

Adam Ledwoń w swych najlepszych czasach
Stosunkowo długo w ówczesnej II lidze grał Małapanew Ozimek. Klub utrzymywał się w górnej połowie tabeli, zajmując nawet w swym premierowym sezonie 1975/76 (w tym samym awans do I ligi zapewniła sobie Odra) oraz cztery lata później wysokie piąte miejsce. Kolejny rok zakończył się jednak spadkiem i od tej pory wielkiej piłki w tym mieście nie ma, a Małapanew jest dziś liderem opolskiej okręgówki. Obecnie Ozimek kojarzony może być z osobą urodzonego tam Adama Ledwonia, tragicznie zmarłego byłego pomocnika reprezentacji Polski i legendy GKS Katowice.

W Pucharze Polski, poza wspomnianymi wyżej sukcesami Odry oraz tegorocznymi osiągnięciami Ruchu Zdzieszowice i MKS-u Kluczbork (którego swoją drogą zdzieszowiczanie wyeliminowali w małych derbach w poprzedniej rundzie), trudno znaleźć jakiekolwiek warte uwagi rzeczy, bo kluby sporadycznie docierały do 1/8, zwykle zatrzymując się szczebel niżej. Swoje pięć minut miał Skalnik Gracze w sezonie 2004/05, kiedy to po sensacyjnym wyeliminowaniu Cracovii Kraków przystąpił do fazy grupowej Pucharu Polski. Tam sensacji już nie było - gracze Skalnika przegrali wszystkie mecze, tracąc w nich średnio prawie 4 gole na mecz. Swoje miejsce w historii, ale dość specyficzne, ma Polonia Głubczyce, która w 1963 roku została pokonana na własnym obiekcie przez późniejszego triumfatora Legię Warszawę aż 1-11. Jest to jak na razie najwyższy wynik stołecznej drużyny osiągnięty w tych rozgrywkach.

Wilq - ratuje świat, na opolską piłkę nie ma widocznie czasu
Nie mam zamiaru rozwodzić się tu o powodach słabych wyników drużyn z opolskiego. Nie do podważenie są oczywiste kwestie finansowe i scentralizowanie futbolu na poziomie wojewódzkim, czyli do Opola vide przenosiny tam Startu Namysłów i fuzja z Odrą. Opolszczyzna jest jednak przykładem regionu, z którym coraz rzadziej futbol jest kojarzony. Może nie jest to tak tragiczna sytuacja jak np. na Podkarpaciu czy w lubuskiem, ale mimo wszystko miejsce to zasługuje na chociażby jedną drużynę na ogólnopolskim szczeblu rozgrywek. Serce płacze, gdy kluby z taką historią i wiernymi kibicami jak Odra pałętają się po pastwiskach, podobnie jak inne zespoły, które kiedyś kopały chociaż trochę ponad polską przeciętność. W tym roku pewnie nie uda się wprowadzić opolską piłkę na salony, bo zarówno MKS Kluczbork jak i Ruch Zdzieszowice szans na awans raczej nie mają, ale przynajmniej ci ostatni zasiali ziarenko nadziei na lepsze jutro swoją postawą w Pucharze Polski. Bo jak to mawiał opolski superbohater Wilq słowami trenera Piechniczka - wiara wierzy w cuda.     



via Tylko Piłka

sobota, 10 marca 2012

Udany rewanż Legii

Fot. K. Dzierżawa/ts.podbeskidzie.pl
Po niezbyt emocjonującym widowisku Wojskowi wywożą z Bielska-Białej trzy punkty, a jedyną bramkę zdobył świetny Rafał Wolski. Zwycięstwo mogło być bardziej okazałe, ale pod koniec spotkania Danijel Ljuboja nie wykorzystał rzutu karnego.

Drużyna Macieja Skorży do Bielska przyjechała jako świeżo upieczony lider Ekstraklasy i zespół, który w dwóch ostatnich spotkaniach najpierw zdemolował Śląsk we Wrocławiu, a tydzień temu nie dał szans ŁKS-owi Łódź. W dodatku ciągle w pamięci mieli nieoczekiwane zwycięstwo Podbeskidzia przy Łazienkowskiej jesienią i pałali żądzą rewanżu. Z kolei Górale po świetnym początku rundy rewanżowej fatalnie zaprezentowali się w Kielcach i w meczu z Legią chcieli pokazać, że był to tylko wypadek przy pracy najbardziej walecznej drużyny w Ekstraklasie.

To właśnie podopieczni Roberta Kasperczyka pierwsi oddali groźny strzał na bramkę rywala. Dariusz Łatka krótko rozegrał rzut rożny z Maciejem Rogalskim i uderzył z 25 metrów, ale Dusan Kuciak wyciągnął się jak struna i koniuszkami palców wybił piłkę poza boisko. Na tym praktycznie zakończyła się aktywność ofensywna Podbeskidzia, które miało problem z wymieniem kilku celnych podań i oddało pole gry Legionistom. Chwilę po akcji Łatki nastąpiła odpowiedź Legii, ale strzał Wawrzyniaka po wymianie podań z Wolskim zablokował Bartłomiej Konieczny. Swoje okazje w pierwszej części miał także Ljuboja, ale piłka kropnięta z wolnego minęła o metr słupek Richarda Zajaca, a kilka minut później jego uderzenie z linii pola karnego złapał golkiper z Bielska. Bramki kibice doczekali się w 45. minucie, a całą sytuację zapoczątkowali złym rozegraniem rzutu wolnego zawodnicy Podbeskidzia. Długim podaniem z własnej połowy uruchomiony został Wolski, który najpierw wygrał pojedynek z Łukaszem Mierzejewskim, później nie zląkł się wybiegającego daleko Zajaca, by na końcu przepchnąć Juraja Dancika i efektownym lobem trafić do pustej bramki. Prowadzenie Legia objęła w idealnym momencie, dając równocześnie nadzieję na ciekawsze niż miało to miejsce w pierwszej połowie widowisko.

fot. Woytek/legionisci.com
Niestety, ani bramka ani ofensywne roszady Roberta Kasperczyka (wprowadzenie Piotra Malinowskiego, a później Ivana Curicia i Adriana Sikory) nie zmieniły obrazu gry. Nadal piłkarzom obu drużyn rzadko udawało się stworzyć klarowną sytuację, niezbyt często mieliśmy także możliwość oglądania strzałów na bramkę rywala. Najlepszą okazję miał w 76. minucie wprowadzony po przerwie Miroslav Radovic, ale jego uderzenie obronił Zajac. Po stronie gospodarzy warto odnotować jedynie strzał z dystansu Malinowskiego, który nie sprawił jednak żadnych problemów Kuciakowi. Na siedem minut przed końcem regulaminowego czasu gry wprowadzony chwilę wcześniej Michał Żyro zdecydował się na dynamiczne wejście w pole karne, ale powalony został przez Marka Sokołowskiego i poprawnie prowadzący zawody sędzia Paweł Pskit bez cienia wątpliwości wskazał na wapno. Do piłki podszedł Ljuboja, ale nie zdołał jedenastki zamienić na dziesiątą bramkę w sezonie - jego strzał na dwa tempa wyłapał bez problemu Zajac. Po niewykorzystaniu takiej okazji przez Wojskowych trudno było wierzyć, że cokolwiek się jeszcze przy Rychlińskiego wydarzy i ani anemicznie grająca ale w pełni kontrolująca sytuację na boisko Legia, ani tym bardziej nie mające pomysłu na grę Podbeskidzie nie zmieniło wyniku. Nudne spotkanie zakończyły jeszcze przepychanki zawodników obu drużyn, po których żółte kartki zobaczyli Żewłakow, Astiz i Curic.

Status quo został zachowany i Legia utrzymuje się na szczycie Ekstraklasy, wespół ze Śląskiem. Wrocławianie podejmują jednak w niedzielę waleczną Koronę i jakakolwiek ich strata punktowa pozwoli coraz wygodniej rozsiąść się podopiecznym Macieja Skorży na fotelu lidera. Za to Podbeskidzie po świetnym początku rundy rewanżowej po raz drugi z rzędu schodzi z boiska na tarczy i bardzo ciężko będzie przerwać tę serię za tydzień, kiedy pojedzie do Chorzowa na mecz ze znajdującym się w bardzo dobrej formie Ruchem.

via Tylko Piłka

PS.

wtorek, 6 marca 2012

Lana Del Rey - Born To Die [2012]

Żyjemy w czasach w których za jakimkolwiek sukcesem jednostki nie stoi tylko ona sama, ale także sztab ludzi odpowiedzialnych za promocję, reklamę, marketing, czy PR. Najlepszym tego przykładem jest Lana Del Rey - postać praktycznie od podstaw stworzona dla sukcesu i zarabiania pieniędzy, będąca jednocześnie także przykładem jakie negatywne skutki można w ten sposób odnieść.

"Born To Die" jeszcze przed premierą był okrzyknięty najlepszym albumem 2012 roku. Imponujące liczby wyświetleń singli i okupywane czołówki list przebojów mówiły same za siebie. Wtedy jednak stało się coś, co nigdy wcześniej (chyba?) nie miało precedensu - wielka mistyfikacja, jakiej dopuściła się artystka i jej ludzie wyszła na jaw. Śmiało można powiedzieć, że Lanę zabiła ta sama broń, którą sama umiejętnie wojowała, bo to dzięki internetowi w ogóle pojawiła się ona w świadomości słuchaczy i ten sam internet ją zniszczył.

Po Elizabeth Grant przejechano się z każdej strony, zaczynając od najbardziej rzucających się w oczy sztucznie wyglądających ust, kończąc na zarzutach jakoby za całą jej karierą stał bogaty tatuś. Upadła idealnie wpasowująca się w amerykańską mentalność wielka historia prostej dziewczyny wciąż mieszkającej w przyczepie z rodzicami. Ponadto okazało się, że "Born To Die" to nie jest wcale debiut 26-latki, a jej pierwszy album światło dzienne ujrzał w 2010 roku. Zatytułowana "Kill Kill" i sygnowana pseudonimem Lizzy Grant płyta okazała się kompletną klapą, nawet mimo dostępności na iTunes. Dziś próżno szukać jej w sieci, bo jest sukcesywnie kasowana - ja przezornie zdarłem ją jeszcze przed premierą "Born To Die" i wcale nie dziwię się, że przeszła bez echa. Oliwy do ognia dolał jeszcze występ wokalistki w jednym z najważniejszych programów telewizyjnych w Stanach Zjednoczonych "Saturday Night Live", gdzie Lana zaprezentowała się dosłownie fatalnie i jej śpiew przypominał raczej to. Nie dziwię się wszystkim tym, którzy poczuli się zdegustowani całą szopką związana z Grant, bo oszukiwano praktycznie w każdej możliwej kwestii, a artystka jak miała okazję obronić się występem na żywo to spiepszyła ją jak Daniel Sikorski kolejną setkę.

Lana w wersji z cienkimi ustami
Szkoda tylko, że to zamieszanie odwróciło nieco uwagę od "Born To Die", a jest to naprawdę dobry materiał. Zostawiając na boku znane wcześniej single "Born To Die", "Video Games" i "Blue Jeans", jest tam jeszcze kilka piosenek trzymających ich poziom. Teksty nie są tak głupie jak mogłoby się wydawać, głos Lany brzmi naprawdę dobrze, w szczególności w refrenach, a sama muzyka jest momentami doskonała. Nie ma tzw. zapychaczy i całą płytę można spokojnie wziąć na raz, chociaż zdarzają się banalne i na wskroś pod publiczkę hity takie jak np. "National Anthem" czy dziwnie rapowana momentami "Lolita". Całość naprawdę zapada w pamięci i przykuwa uwagę. Nie rozumiem tylko zabiegu z umieszczeniem wszystkich asów na samym początku, co powodu że drugą część płyty jest po prostu słabsza i po szybkim punkcie kulminacyjnym wraz z dalszym ciągiem "Born To Die" zachwyt nieco maleje.

Jeszcze jakiś czas temu wszyscy myśleli, że objawiła się nowa gwiazda muzyki. Wpisująca się idealnie w dzisiejsze gusta retro wokalistka ze świetnym głosem, w dodatku z chwytającym za serce życiorysem i niezłym wyglądem nie mogła nie odnieść sukcesu. Szczyty zdobyła, to jasne, ale sposób w jaki to zrobiła pozostawia wiele do życzenia i skłania nawet do refleksji nad tym ile jest tak naprawdę autentyczności w otaczającym nas świecie. Nie zmieni to jednak faktu, że "Born To Die" to bardzo dobry i wyróżniający się materiał i często dostaje niesłusznie po głowie tylko dlatego, że internauci w pewnym momencie okazali się bardziej chytrzy od speców od marketingu.

piątek, 2 marca 2012

Górale kolejną ofiarą Scyzoryków

Fot. Jarosław Kubalski / Agencja Gazeta
Rewelacyjnemu wiosną Podbeskidziu nie udało się odnieść piątego z rzędu zwycięstwa, bo lepsza, i to o wiele, okazała się kielecka Korona. Mecz rozstrzygnął się praktycznie w pierwszych dwudziestu minutach, po których gospodarze prowadzili już 2-0. 

Od początku meczu największe zagrożenie ze strony Korony płynęło po dośrodkowaniach. O ile w dziesiątej minucie Macieja Korzyma ubiegł jeszcze w polu karnym powracający po kartkowej absencji Marek Sokołowski, to cztery minuty później po rzucie rożnym cała defensywa Podbeskidzia była już bezradna. Centrę Pawła Sobolewskiego na krótki słupek wykończył ładnym strzałem Korzym, tym samym kończąc imponującą serię Richarda Zajaca - bramkarz gości nie wyciągał piłki z siatki od 380 minut. Niezbyt długo trzeba było czekać na kolejnego gola, którego na swoje konto zapisał Jacek Kiełb. Były pomocnik Lecha Poznań sprytnym strzałem piętą wykorzystał dośrodkowanie Pawła Golańskiego. Będący w szoku Górale mieli ogromne problemy ze zbudowaniem jakiejkolwiek groźnej akcji, notowali dużo strat i niecelnych podań - dość powiedzieć, że najgroźniejszy strzał oddał w czterdziestej minucie Sylwester Patejuk, ale uderzenie z rzutu wolnego w sam środek bramki nie mogło zaskoczyć doświadczonego Zbigniewa Małkowskiego. Korona grała spokojnie i dłużej utrzymywała się przy piłce, ale poważną okazję do podwyższenia wyniku miał jeszcze po kolejnym dośrodkowaniu Kiełb, którego zatrzymał jednak Zajac.

Drugą połowę obie drużyny rozpoczęły w niemal nie zmienionych składach, a jedynym nowym piłkarzem był Grzegorz Lech, który zmienił lekko kontuzjowanego Tomasz Lisowskiego. Przez pierwsze kilkadziesiąt minut drugiej odsłony próżno było szukać jakichś groźniejszych sytuacji. Po jednej stronie okazję miał po ładnym rozegraniu z Korzymem Vlasimir Jovanović, ale piłkę z linii wybił Juraj Dancik, po drugiej bardzo niecelnie po rzucie wolnym huknął Liad Elmaleach. Na piętnaście minut przed końcem regulaminowego czasu gry do siatki trafił ponownie Korzym, ale sędzia Paweł Raczkowski dopatrzył się wcześniej przewinienia Lecha na Danciku. Później groźnie atakował Piotr Malinowski i dobrze dysponowany ostatnio Sebastian Ziajka, ale żaden z tych strzałów Górali nie znalazł drogi do siatki Małkowskiego. Pod sam koniec meczu dobrą okazję po centrze Ivana Curicia miał wprowadzony na boisko Marcin Rogalski, ale jego ni to strzał ni dośrodkowanie złapał golkiper Żółto-czerwonych. Korona spokojnie kontrolowała przebieg gry, rzadko atakując i skutecznie rozbijając ofensywne natarcia gości i dowiozła w ten sposób zwycięstwo do końca. Była drużyną dojrzalszą oraz lepszą i dała jasny sygnał, że zeszłotygodniowa wygrana w Krakowie z Wisłą nie było dziełem przypadku, a raczej wypadkową wysokiej formy, dobrego ustawienia i dużej woli zwycięstwa. Potwierdzić to może w następnym meczem z liderem z Wrocławia, z kolei Podbeskidzie czeka niezwykle ciężki pojedynek w Bielsku z będącą w gazie Legią.

via Tylko Piłka